Dzisiaj właśnie (w przerwie pomiędzy rozdziałami
Obłoku Magellana czytanego w ramach Akademii) skończyłem czytać książkę Arthura C. Clarka
Koniec Dzieciństwa. Książką zainteresował mnie
Deckard, za co chciałbym mu serdecznie podziękować.
Czytałem tę pozycję głównie dlatego, aby odskoczyć na chwilę od lektury Lema, bowiem ostatnią z nie napisanych przez tego ostatniego książek SF, które czytałem, był bodajże
Poniedziałek zaczyna się w sobotę Strugackich, a czasu już trochę minęło.
Odskocznia - że się tak wyrażę - okazała się potężna. Clarke w tej książce, napisanej w 1954 roku, roztacza wizję z jednej strony mieniącą się przytłaczającymi odcieniami apokalipsy, a z drugiej - rozbudowaną w sensie swej perspektywiczności nad wyraz; innymi słowy - odważną. Lem, w tych ze swoich dzieł, które zawierały jego poważne przewidywania 'futurologiczne', nie sięgał nigdy zjawisk tak odległych, jak ostateczna granica ludzkiej ewolucji, kres Ziemii jako takiej itp. Tymczasem tego właśnie dokonuje Clarke. Koszt takiego wybiegu, co oczywiste, jest taki, że całość wydaje się równie wiarygodna jak przedwyborcze obietnice polityków, niemniej za odwagę autorowi przyznać trzeba stanowczy plus.
Jeśli chodzi o język oraz sposób narracji, to sprawa wygląda tak, że widać od razu iż nie mamy do czynienia z kimś z kontynentalnej Europy, a i tak byłem zdziwiony, dowiedziawszy się, że Clarke nie urodził się w USA. Jest bowiem właśnie tak: wartko, rzeczowo, amerykańsko. Co jest tym lepszą odskocznią od Lema i sprawia, że - jak onegdaj zapewniał mnie
Deckard, lektura idzie jak po maśle (trudno się nie zgodzić, przeczytałem tę książkę za trzema posiedzeniami).
O co chodzi w książce?
Otóż pewnego jasnego dnia nad Ziemię spływają statki niewiadomego pochodzenia, i jako w Dniu Niepodległości, zawisają nad największymi miastami (uspokajam, że na tym podobieństwa do wspomnianego filmu się kończą). Szybko okazuje się, że próby ich zniszczenia ani spenetrowania są niemożliwe. Właściciele owych cudeniek nawiązują - wzorową angielszczyzną - kontakt z ludzkością, po czym szybko okazuje się, że nie mają bynajmniej złych zamiarów. Jak twierdzą, przybyli powstrzymać ludzkość przed atomowymi skutkami zabawy w Zimną Wojnę.
Przez następnych kilkadziesiąt (!) lat sytuacja nie zmienia się - ludzkość kontaktuje się z obcymi za pomocą jednej jedynej osoby - przewodniczącego ONZ, który raz na jakiś czas odwiedza gości w ich statku kosmicznym, nigdy jednakże żadnego nie widząc. W takiej sytuacji, choć na Ziemii sytuacja polityczna szybko się stabilizuje - obcy (zwani od jakiegoś czasu Zwierzchnikami) wprowadzają zakaz używania broni jądrowej oraz pewne prawa współistnienia, których przestrzegania wymagają bardzo łagodnymi (bezkrwawymi) acz skutecznymi metodami - wzrasta wśród luda pospolitego ciekawość, jak toto wygląda i coto w ogóle jest. Niestety - Zwierzchnicy dają jasno do zrozumienia, że ujawnią swój wygląd dopiero za 50 lat, ponieważ taki jest czas potrzebny ludzkości na oswojenie się z ich obecnością, psychiczne zmiany, bez których poznanie ich powierzchowności skończyłoby się źle. Dodajmy na marginesie, że Zwierzchnicy są superinteligentni, bardzo humanitarni, i jednym słowem, naprawdę imponujący (nawet gdy się ich nie widzi).
Po 50 latach (akcja obejmuje nieco ponad 100), Zwierzchnicy istotnie ujawniają się fizycznie, zaczynają nawet żyć wśród ludzi. Ich nadzór nad Ziemią i jej rozwojem wciąż trwa. W międzyczasie rozwój techniczny (początek XXIw.) itp. doprowadza do tego, że Ziemia zmienia się w zaje*****-przyjemne-miejsce (
vide Obłok Magellana

). Jednym słowem- jest fajnie.
Nie jestem pewien, czy celowo jest zdradzać, jak to wszystko się kończy. Raczej myślę, że nie będę odbierał przyjemności czytania - i tak napisałem już za dużo. Wkrótce jednak okazuje się, że Zwierzchnicy ukrywali przed ludźmi conieco, i książka bardzo zaskakuje jeśli chodzi o zakończenie i grande finale. Oczywiście - Zwierzchnicy nie zaczynają 'gwałcić naszych kobiet' ani palić ludzi na grillach, nic z tych rzeczy. Powieść w żadnym momencie nie zmienia się w tani film akcji.
(c.d.n.)