Fragmenty przedmowy Stanisława Lema do zbioru opowiadań
Smutek spełnionych baśni Józefa Kozieleckiego (fragment jednego z opowiadań
tutaj)
*
Wśród licznych przymiotów, jakie winien objawiać uczony, nie ma humoru. Uczony nie może ogłaszać badawczych wyników z przymrużeniem oka ani formułować niepoważnych hipotez. Przedmiotem naukowych badań może być wszystko, więc i humor. Lecz i jego badacz musi zachować w robocie powagę. To że trzeba naukę uprawiać serio, lub wcale, nie wymaga chyba wyjaśniających uzasadnień. Nauka ma dochodzić jednoznacznych prawd jako sąd sprawiedliwy nad naturą świata i człowieka. Jakże mógłby się taki sąd natrząsać wyrokami z podsądnego czy ze słuchaczy asystujących wymiarowi sprawiedliwości? Siłą tych rzeczy literatura jest szersza od nauki o humor. Pisarz ma przywileje, których pozbawiony jest naukowiec. Stąd o humorystyce literackiej wie każdy, o naukowej – prawie nikt. W pracy zawodowej i wystąpieniach publicznych uczony ma powściągać intencję żartu, co bywa mu rygorem tym surowszym, że rozum idzie w parze z wyobraźnią, a ta – z poczuciem humoru. Co prawda i do szerszej publiczności docierają swoiście żartobliwe, kryjące poważną treść powiedzenia sław naukowych, jak choćby słynne uwagi Einsteina w rodzaju „Bóg nie gra ze światem w kości” (aforystyczna odmowa zgody na kwantową zasadę nieoznaczoności) czy „Pan Bóg jest wyrafinowany, lecz nie jest złośliwy” (credo optymistycznego poznawczo światopoglądu). Nie trzeba jednak tłumaczyć, że aforyzmy takie należą do historii nauki, do jej folkloru, lecz nie do korpusu jej merytorycznych orzeczeń.
Cóż więc się dzieje z humorem uczonych? Co robią z nim nawoływani do zachowania powagi przez metodologię? Żartują na użytek wewnętrzny – zawodowego środowiska. Jest to działalność tak intensywna, że utworzyła specjalne pisma, periodyki dla wtajemniczonych, popularne zwłaszcza w akademickich kręgach krajów anglosaskich. Ta na poły prywatnie uprawiana humorystyka ma ponad prywatną rangę, nie myślę bowiem, żeby tylko przez przypadek tam padało najwięcej Nagród Nobla, gdzie owa humorystyka jest najwyższa. Jednakowoż nie każdy może nad nią boki zrywać. Aby śmiać się z fizykami z ich żartów, trzeba zwykle znać co najmniej mechanikę kwantową. Humor uczonych jest więc hermetyczny – zamyka się w kręgu znawców. Przez to też obiegowy obraz uczonego i dziś jest dosyć daleki od nieoficjalnej rzeczywistości.
Gdy jednak badacz przekracza granicę dzielącą państwa literatury i nauki, kiedy bawi się w literata, zdobywa przywileje zawarte w haśle „licentia poetica". Inna rzecz, że takich śmiałków nie ma w nauce wielu, a ci uczeni, którzy nawiedzają region literackiej fantastyki, nie chcą lub nie umieją z nowego przywileju korzystać. Skutki tej powściągliwości są raczej kiepskie. Nie chciał bym wznawiać tu pretensji względem Science Fiction, bo tyle razy już źle o niej mówiłem, do rzeczy będzie jednak uwaga, że nagminna nieobecność humoru w SF jest jeszcze jednym świadectwem jej pośledniości. Ten, kto sadzi się na zbyt wysokiego konia, ten, kto jest snobem, ten, kto wyrokuje o kwestiach, o jakich nie ma pojęcia, kto pasuje się samozwańczo na proroka, znawcę przyszłości, zawsze dba o śmiertelną powagę. Śmiertelną, czyli zabójczą, czyli nudną. Humor, jeśli pojawia się w SF, jest wysilony, powierzchowny, płaski i niemądry. Nie jest to humor nasycony pierwiastkiem intelektualnej refleksji czy krytycyzmem poznawczym, tak typowym właśnie dla racjonalnego humoru uczonych.
(...)
Musi to być refleksja rozważna, bo autor krzyżuje w swojej kronice naukową problematykę i naukową herezję sposobem porządnie perfidnym. Nie obeznanemu z typem humoru właściwego zawodowcom nauki przyda się może taki wiatyk przy lekturze „Smutku spełnionych baśni”: ich skryta intencja jest zarazem poważna i niepoważna. Nie rozszyfrowana właściwie, objawi się jako czasem zabawna, a czasem tylko zaskakująca dziwaczność. Otóż trzeba sobie powiedzieć, że to nie są puste żarty, płody byle jako rozigranej wyobraźni – że w tej „kronice” idzie o coś ponad zabawę, chociaż element zabawy jest w niej obecny. Humor fantastyki Kozieleckiego jest złośliwie racjonalny jako konsekwencje wysnute z (typowego dla wszelkiej fantastyki) założenia „co by było, gdyby”. Co byłoby mianowicie, gdyby liczne uroszczenia współczesnej nauki lub strachy współczesnej cywilizacji miały się urzeczywistnić „galopem”. Gdyby to, co krytycy naukowych osiągnięć zwą „instrumentalnym imperializmem” współczesnej nauki, mogło przybrać postać spełnień w skrótowych przyspieszeniach. Gdyby podług mniej i bardziej wiarygodnych hipotez ad hoc, podług rozlicznych teorii (psychologicznych zwłaszcza, choć nie wyłącznie) umysłowość ludzką można było przefasonowywać sposobem aż błyskawicznym. Tkwi więc w „Smutku spełnionych baśni” ostrze satyry skierowanej w życiowy przed miot badań autora. A nuta sceptycyzmu, objawiającego się karykaturalnością rysunku w tej kronice, jest jakby trzeźwiącą autoterapią, jaką ów uczony psycholog stosuje wobec swej dyscypliny.
(...)
Ironia jest bowiem skierowana jednocześnie przeciw symplifikacjom biorącym za oczywistość – ów stan doskonały, jaki miałoby przynieść urzeczywistnienie niezliczonych naszych mglistych marzeń. Gdy mianowicie wyobrazić sobie logicznie klarownym sposobem, do czego by takie wyborne spełnienia doprowadziły, okazuje się, że do utrącenia innych naszych marzeń czy nadziei.
(...)
Tu naprasza się taka jeszcze uwaga. Potoczne jest dziś mniemanie, jakoby wszelka fantastyczność w literaturze musiała nieuchronnie ciążyć ku Science Fiction z jej sensacyjnie monotonnymi fabułami i z jej ciężkim osprzętem technicznym. Mniemanie to jest z gruntu fałszywe. Prawdziwa jest tylko agresywność, z jaką Science Fiction sąd ów umiała narzucić opinii. Lecz właśnie ten niewielki tom pokazuje, jak proste środki wystarczą, by ujść zagrożeniom pseudonaukowo wysilonej imaginacji.
(...) W „Smutku spełnionych baśni” role ulegają odwróceniu: to nie jacyś „uczeni wariaci” doprowadzają do panicznych konwulsji ludność angielskiego hrabstwa, pomyleńcy, co uciekli z domu obłąkanych i póty grasują, póki ich się tam na powrót nie zamknie. To sam „postęp cywilizacyjny”, groteskowo przyspieszony, lecz w osnowie nie zmyślony, stwarza ów farsowy wrzątek. Co prawda wysokiej temperatury problemów czytelnik „Smutku...” może nawet nie zauważyć, bo staroświecka rama kroniki-gawędy, bo kameralność aż do naiwności ściszonego komentarza i wreszcie ta nadana narratorowi własność, którą określiłbym jako zanik zdolności zdumiewania się czymkolwiek (zanikowi temu podlegamy wszyscy w rosnącym stopniu), tworzą „układ optyczny pomniejszania wagi” pokazywanego. Ta książeczka jest napisana ścichapęk – ani tak niewinna, ani tak „zabawowa” w konceptach, na jaką wygląda. (...)