Ale jeśli uznać, że to nie fałszywka, a tłumaczenie jest rzetelne - zostaje "c".
c) rozmówcy oszukują sami siebie i podczas obrad podają fałszywe informacje. Zważywszy, że ta wierchuszka zna się jak łyse konie - trzeba by znaleźć im motywację - > by powstał fałszywy protokół, który za kilkanaście lat podrzucimy Polakom? Toż to absurd.
To może i ja się pobawię podążając za:
wiem tyle, że zawsze treść dokumentu trzeba badać w odniesieniu do epoki. Może być tak, że mówi się "najukochańszy przyjacielu" co oznacza mniej więcej tyle co "ty mendo jedna, żebyś sobie rozporkiem przyciął".
A jednocześnie pozwalając na to, by wylazł ze mnie pilny czytelnik apokryfu "Gruppenführer Louis XIV". Otóż zwróćmy uwagę na koloryt epoki, w którym dyktatura proletariatu oznacza rządy Breżniewa, który proletariuszem był może w pierwszej dekadzie +/- dorosłego życia, a to czego się bali Kukliński z Puchałą (i jakieś 90% obywateli wówczas) to nie była nijaka agresja, czy inwazja ino
bratnia pomoc... Tak, oficerowie, a przyjaciół się bali, że przyjdą i zacałują...
Nie wiem jakie stosunki panowały na dworze
czerwonego cara, wódki tam z nikim nie pijałem, ale umiem sobie wyobrazić - czysto hipotetycznie - owo zrośnięcie zwulgaryzowanej filozofii Marksa z dziedzictwem caratu (postrzeganego z grubsza z tej samej miłosno-nienawistnej perspektywy, z której czytelniczki "Trędowatej" patrzyły na arystokratyczne salony) realizowane przez ludzi, którzy ani Marksa nie rozumieli, ani nie na carów ich wychowywano, jako coś. b. podobnego do owego amazońskiego Wersaliku, w którego murach chamowaty kierowca SS robi za zbrodniczego może, lecz pełnego klasy
fhancuskiego ahystokhatę.
Otóż patrząc na rzecz z tej perspektywy, umiem wyobrazić sobie taki wymóg wszechstronnie załganego - bo zwulgaryzowane carskie dziedzictwo zwącego
obłoczną równością, często z przekonaniem - obyczaju, że Jaruzelski nie raz, a
cztery razy po dwa razy zmuszony jest nie prosić, a błagać wręcz
przyjaciół o pomoc,
na stronie oddychając z ulgą ilekroć odmówią i mając nadzieję, że po raz kolejny odmówią znowu. A prosić przy tym musi tak przekonująco, jakby naprawdę tej
bratniej pomocy, której samo wyobrażenie włos mu jeży, chciał. Wie też dobrze, że odmowa obwarowana jest warunkiem
"załatw to sam, a może pomocy nie udzielimy".
Oczywiście to takie luźne gdybanie...
Może i znali się jak łyse konie, tak jak na ten przykład Ławrientij z Kobą... Historia, szczególnie nieodległa, rzutuje na swobodę i treść wypowiedzi, zwłaszcza jeśli była pozbawiona niuansów.
Zaraz dojdziemy do słynnego pytania, które Koba miał zadać Sokorskiemu, widzę
.