Jestem trochę zmordowany, ale obiecałem piątek, a u mnie słowo droższe piniendzy...
Okazało się niespodziewanie, że problem jest nie tylko podchwytliwy, lecz i nietrywialny (podług uczonych druhów, by nie wspominać już Pani Olki, która cytuje m. in. Klarka, który itp.).
Przede wszystkim zaś okazało się, że nie powinienem dotykać spraw, na których się nie znam. To, że czterdzieści lat temu polizałem fizykę, nic dziś nie znaczy.
Na mój (dzisiejszy) rozum zatem: zadanie nie ma jednoznacznego rozwiązania.
Lemowa orbita lunostacjonarna jest nie do pogodzenia z późniejszym przebiegiem lądowania zdalnika, z czego można wnioskować, iż ALBO Mistrz nie rozumiał pojęcia lunostacjonarności tak, jak my je dziś rozumiemy (w co wątpię), ALBO spójność własnej narracji ważył lekce (też powatpiewam), ALBO niczego nie zauważył, lecz na pewno się rąbnął.
Streszczam. Lunostacjonarna z trzeciego Keplera (dla dwóch ciał!) jest na pewno niespełna 89 000 {takżesamo dla wzoru wylinkowanego przez Panią Aleksandrę [na równowagę umownej (Pan Maziek) siły odśrodkowej i księżycowego ciążenia]}. Ale istnieje tzw. strefa Hilla (odpowiednik grawitacyjnej strefy Roche'a), która ogranicza promień stabilności REALNYCH (uwzględniających Ziemię) wokółksiężycowych orbit (niekoniecznie stacjonarnych!) do około 58 000. Więc, jeśli lunostacjonarna miałaby być prawdziwie stabilna, to ona, de facto, nie istnieje. Jeśli zaś umówić się, że "mała niestabilność" Lemowej lunostacjonarnej jest dopuszczalna, to z niej z kolei żadną miarą nie da się zjechać do Flamsteeda tak, jak robi to Tichy...