Masz tedy, posmakuj:
- Możesz mi pokazać, jak... - Przerwała zaskoczona, kiedy Roarke posadził ją sobie na kolanach. - Hej, to ważne.
- To też. - Pocałował ją w usta, przesuwając dłoń znad bioder pod jej krągłą pierś. - Znalezienie klucza potrwa godzinę, może dłużej.
- Te szybkie zręczne ręce już poruszały się pod jej swetrem. - Nie lubisz tracić czasu, o ile dobrze sobie przypominam.
- Nie, nie lubię. - Po raz pierwszy w życiu siedziała komuś na kolanach i wcale nie sprawiało jej to przykrości. Rozluźniła się, lecz usłyszawszy kolejne mechaniczne buczenie, odwróciła gwałtownie głowę. Patrzyła w milczeniu, jak łóżko wysuwa się z bocznej ściany.
- Mężczyzna, który ma wszystko - powiedziała.
- Będę miał. - Wziął ją na ręce i podniósł. - W bardzo krótkim czasie.
- Roarke. - Było jej miło, że ją niesie.
- Tak.
- Zawsze myślałam, że zbyt duży nacisk w społeczeństwie, ogłoszeniach, zabawie kładzie się na seks.
- Naprawdę?
- Naprawdę. - Szczerząc zęby w uśmiechu, zmieniła szybko i zwinnie położenie ciała, przez co Roarke stracił równowagę.
- Zmieniłam zdanie - powiedziała, gdy przewrócili się na łóżko. Już wiedziała, że miłość fizyczna może być intensywna, oszałamiająca, nawet niebezpiecznie podniecająca. Nie wiedziała, że może być zabawna. To było dla niej jak objawienie, gdy zorientowała się, że w łóżku ma ochotę śmiać się i mocować niczym dziecko.
Szybkie, delikatne ugryzienia, pieszczotliwe łaskotki, śmiechy do utraty tchu.
Nigdy w życiu tak się nie śmiała, pomyślała, przyszpilając Roarke'a do materaca.
- Mam cię.
- To prawda. - Zachwycony Ewą, pozwolił, by przygniotła go ciałem i obsypała pocałunkami jego twarz. - Skoro mnie masz, to co zamierzasz ze mną zrobić?
- Wykorzystać cię, oczywiście. - Ugryzła go delikatnie w dolną wargę. - Cieszyć się tobą.
- Rozpięła i rozchyliła jego koszulę.
- Naprawdę masz fantastyczne ciało. - Z przyjemnością przeciągnęła dłońmi po jego piersi. - Myślałam, że tego typu rzeczy też się przecenia. W końcu każdy, kto posiada wystarczająco dużo pieniędzy, może takie mieć.
- Ja swojego nie kupowałem - odparł.
- Nie, masz tu salę gimnastyczną, prawda? - Pochyliwszy się, przesunęła ustami po jego ramieniu. - Będziesz musiał mi ją kiedyś pokazać. Chętnie popatrzę, jak się pocisz.
Przetoczył się na nią, odwracając ich pozycje. Poczuł, że Ewa sztywnieje, po czym odpręża się zamknięta w jego ramionach. Postęp, pomyślał. Nabiera zaufania.
- Jestem gotów pracować z tobą, pani porucznik, kiedy tylko będziesz miała ochotę. - Ściągnął jej sweter przez głowę. - W każdej chwili.
Uwolnił jej ręce. Czekał, by przyciągnęła go do siebie, objęła ramionami. Jak mocno, pomyślał, gdy ich miłosne zmagania stały się mniej żartobliwe. Jak czule. Jak niepokojąco. Wziął ją powoli i bardzo delikatnie, obserwował jej narastające podniecenie, słuchał cichych, chrapliwych jęków, gdy jej ciało wchłaniało każdy łagodny wstrząs.
Potrzebował jej. Wciąż drżał na myśl, że tak bardzo jej potrzebuje. Ukląkł podnosząc ją.
Oplotła go swymi gładkimi jak aksamit nogami, jej ciało wygięło się płynnie do tyłu. Mógł ją całować, smakować jej rozpłomienione ciało, poruszając się w niej wolno, głęboko, rytmicznie.
Z zachwytem patrzył na jej białą szyję. Całował ją, drażnił zębami, wtulał w nią twarz, wyczuwając pod delikatną skórą przyspieszony puls.
W końcu wymówiła chrapliwie jego imię, ujmując w dłonie jego głowę, przyciskając go do siebie, podczas gdy jej ciało drżało, drżało, drżało."
J.D. Robb (Nora Roberts), "Eve Dallas", t.1 "Dotyk śmierci"
"Na jego twarzy dostrzegła niepewną tęsknotę, przejmujące pragnienie, zduszone brzemieniem lęku. Tak długo się wahaliśmy, że weszło nam to w krew, pomyślała. I nagle zrozumiała, że Vorkosigan lęka się, czy przypadkiem nie składa mu tylko wizyty. Diablo długa podróż po to, by jedynie odbyć pogawędkę, kochany. Naprawdę jesteś pijany.
- Tak długo, jak zechcesz. Kiedy wróciłam do domu, odkryłam, że wszystko się zmieniło. A może to ja się zmieniłam? Nic już do niczego nie pasowało. Obraziłam prawie wszystkich i wyjechałam wyprzedzając o krok całe mnóstwo kłopotów. Nie mogę wrócić. Złożyłam rezygnację - wysłałam ją z Escobaru - a wszystko, co posiadam, leży na tylnym siedzeniu lotniaka.
Napawała się zachwytem, jaki rozbłysł w jego oczach w czasie jej przemowy, gdy Vorkosigan w końcu zrozumiał, że przyjechała na stałe. Sama także była zadowolona.
- Wstałbym - oznajmił, przesuwając się nieco na bok - ale z jakichś przyczyn nogi pierwsze odmawiają mi posłuszeństwa, a dopiero na końcu przestaje działać język. Wolałbym paść ci do stóp w sposób bardziej kontrolowany. Niedługo mi się polepszy. A na razie czy zechciałabyś tu usiąść?
- Z przyjemnością. - Przesiadła się. - A nie zgniotę cię? Jestem dość wysoka.
- Ależ nie. Nie znoszę drobnych kobiet. Ach, tak już lepiej.
- O, tak. - Przytuliła się do niego, obejmując jego pierś i składając głowę na ramieniu. Uniosła nawet jedną nogę i przełożyła przez poręcz, aby podkreślić fakt, że został schwytany na zawsze. Jej jeniec wydał z siebie coś pomiędzy westchnieniem a śmiechem, i Cordelia poczuła nagle, że chciałaby tak siedzieć do końca świata.
- Wiesz chyba, że będziesz musiał zrezygnować ze swojego alkoholowego samobójstwa?
Przechylił głowę.
- Myślałem, że działam subtelnie.
- Niespecjalnie.
- Cóż, to mi odpowiada. To wszystko było szalenie nieprzyjemne.
- Owszem, bardzo zmartwiłeś twojego ojca. Dziwnie mnie powitał.
- Mam nadzieję, że nie zmierzył cię swym słynnym wyniosłym spojrzeniem. Potrafi w sekundę zmrozić człowieka. Ćwiczył je przez całe życie.
- Ależ nie. Uśmiechnął się.
- Dobry Boże - kąciki jego oczu zmarszczyły się zabawnie.
Cordelia roześmiała się i przekrzywiła szyję, aby spojrzeć mu prosto w twarz. Rzeczywiście, tak było lepiej...
- Ogolę się - przyrzekł w wybuchu entuzjazmu.
- Nie ma powodu do pośpiechu. Ja także chcę odpocząć. Znaleźć swój własny, osobisty spokój.
- Rzeczywiście, spokój. - Wtulił twarz w jej włosy, wciągając w nos ich zapach.
Czuła, jak jego mięśnie odprężają się niczym nagle zwolniona cięciwa."
Lois McMaster-Bujold, "Barrayar", t.1 "Strzępy honoru"
To jest SF! ;D
Edit: recenzyjka drugiego w/w łajna:
http://www0.epinions.com/review/Shards_of_Honor_by_Lois_McMaster_Bujold/content_12856823428
I dalej twierdzę, że jeśli ktoś się zajmuje próbami znalezienia odpowiedzi na pytanie: „Co to jest prawda?”, to odmowa odpowiedzi na pytanie, czy wierzy w boga, jest filozoficznym szalbierstwem.
Cetarianie... Atakujesz romantyków (kosmicznych), tymczasem w tej Twojej wypowiedzi widzę romantyczny maksymalizm nasuwajacy mi podejrzenie, że oglądałeś wiecej kosmiczno-romantycznego "Star Treka" niż ja ;), bo to co piszesz brzmi wypisz-wymaluj jak:
Picard: "The first duty of every Starfleet officer is to the truth, whether it's scientific truth or historical truth or personal truth! It is the guiding principle on which Starfleet is based! And if you can't find it within yourself to stand up and tell the truth about what happened, you don't deserve to wear that uniform!"
"Star Trek - The Next Generation", odcinek "The First Duty"
Właśnie przerwałem w +/- połowie i chyba nie dokończę "Triplanetary" E.E. "Doca" Smitha, ojca space fiction, space opery i paru takich.
W sumie sam sobie winien, bo gdyby nie dopisał przydługiej i niewiele wnoszącej fabularnie części pierwszej, chcąc koniecznie wpasować swoją wczesną powieść do cyklu o Lensmanach, to pewno by mi cierpliwości na całość jakoś starczyło.
Ta część pierwsza to głównie obrazki z koszmarnych - ponoć za sprawą Obcej machinacji - dziejów ludzkości, znaczy wojny i okrucieństwa. Są tam ciekawostki widać, że autor np. "Quo vadis" czytał, opis koszmaru Iwś - mimo toporności stylu - poraża w sposób pokrewny stendhalowskiemu opisowi Waterloo, stanowiąc bodaj najmocniejszy literacko - acz idealnie zbędny fabularnie fragment całości, ale ogólnie jest to b. monotonne - biją się i biją, a w walkach uczestniczą przodkowie pewnej istotnej dla dalszych części cyklu familii.
Część druga jest już bardziej koherentna. Otrzymujemy (w powieści z lat '30!) prekursorski wobec Clarke'a, Lema etc. realistyczny na swój sposób obraz skolonizowanego Układu Slonecznego, w którym jednak ów realizm tła zostaje rychło przytłumiony kretyńsko-awanturniczą fabułą pełną dzielnych kosmonautów i szpiegów, kosmicznych piratów, milionerskich córek, pre-bondowskich demonów zła, wpadających w środek wewnątrzukładowej rozpierduchy Obcych w nadświetlnym - opalanym żelazem! - korabiu etc. W swoim kontekscie historycznym było to zapewne wybitne pod niektórymi względami (acz nie umywające się do Stapledona czy Żuławskiego), należy też brać poprawkę dla kogo Smith pisał i kto mu za to płacił (redakcje groszowych pisemek znaczy), ale dziś się tego czytać nie da. Nie tylko z tej przyczyny, że owo spiętrzenie opisanych drewnianym stylem kosmicznych awantur jest tak piekielnie nudne, ale i dlatego, że Smith mimo, że dobrze widzi okrucieństwo wojen, bezwstydnie sławi prawo silniejszego - godny Kontaktu (czy to zdaniem ludzkich czy innosystemowych bohaterów) jest tylko ten Obcy, który da nam radę w boju, a i ludzkość między sobą po staremu krzywdę sobie robi. Niesmaczna jest taka gloryfikacja, acz - by oddać autorowi sprawiedliwość - zastanawiam się (po lekturze "Fiaska" choćby) czy nie ma w tym co wypisuje jakiejś niechcianej prawdy o świecie...
Że jednak zawsze wolę skupić się na plusach niż minusach, zatem - choć nie doczytałem i doczytać nie planuję - wolę pamiętać Smithowi takie oto fragmenty, w których już jakby Lem pobrzmiewa:
"Jeden z najnowszych i najlepszych okrętów patrolowych Unii Trójplanetarnej, ciężki krążownik „Chicago” z Północnoamerykańskiej Eskadry Floty Telluryjskiej, monotonnie przemieszczał się przez międzyplanetarną pustkę. Od pięciu tygodni patrolował przydzielony mu obszar kosmosu. W przyszłym tygodniu miał zameldować się w mieście, którego nazwę nosił na burcie, aby zmęczona kosmosem załoga, zmęczona długą „wycieczką” w cudownie surowych głębinach bezgranicznej pustki, mogła wykorzystać swój dwutygodniowy planetarny urlop wypoczynkowy.
Okręt wykonywał rutynowe prace – katalogowanie meteorytów, wraków i innych przeszkód nawigacyjnych, ciągła obserwacja statków rozkładowych i tym podobne – ale przede wszystkim był to okręt wojenny, potężna maszyna zniszczenia polująca na nielegalne pojazdy różnych sił czy planet będących nie tylko w opozycji do Unii Trójplanetarnej, ale również ewidentnie próbujących ją zniszczyć; starających się wepchnąć Trzy Planety z powrotem w przerażającą epokę rozlewu krwi i zniszczenia, z której się tak niedawno wydobyły. Każdy statek w zasięgu detektorów był reprezentowany przez dwa jasne, wolno poruszające się punkty świetlne. Pierwszy na dużym ekranie mikrometrycznym, a drugi w „tanku”, ogromnym, trójwymiarowym, precyzyjnie odtworzonym modelu całego układu słonecznego.
Na tablicy kontrolnej zapaliło się intensywnie jasne czerwone światło i z furią rozdzwonił się dzwonek, sygnalizując alarm dla sektora. Jednocześnie głośniki nadały wiadomość wysłaną przez statek w niebezpieczeństwie."
"Samolot był ogromnym latającym skrzydłem. Zwykły lot towarowy. Pusty – pasażerów, nawet załogi, nigdy nie poddawano brutalnym przyspieszeniom stosowanym w pojazdach bezzałogowych. Phryges spojrzał na panel. Małe silniczki przewijały taśmy urządzeń kontrolnych. Wszystkie wskaźniki świeciły na zielono. Założył wodoodporny kombinezon, wślizgnął się przez rozciągliwy przełaz do zbiornika przeciwprzyspieszeniowego i czekał.
Krótko zawyła syrena. Czarna noc rozświetliła się oślepiającą bielą, gdy ujarzmiona energia atomu wydostała się z dysz samolotu. Przez pięć, sześć sekund twarda i ostra krawędź natarcia berylowego skrzydła w kształcie litery V wycinała sobie drogę w rzednącym powietrzu.
Pojazd chwilami wydawał się stać nieruchomo, a w chwilę później wibrował brutalnie. Trząsł się, jakby miał zamiar rozlecieć się na kawałki. W zbiorniku przeciwprzyspieszeniowym tego się nie czuło. Wcześniej, słabsze pojazdy rozlatywały się przy prędkości dźwięku, po zderzeniu z twardym jak ściana oporem atmosferycznym, ale ten był zbudowany solidnie i wyposażony tak, by wytrzymać to bez szkody.
Piekielne wibracje ucichły. Fantastyczna gwałtowność napędu wyrażała się wyłącznie w parciu do przodu. Phryges wiedział, że samolot wyrównał po osiągnięciu prędkości przelotowej dwa tysiące mil na godzinę. Wyszedł ze zbiornika, starając się nie nachlapać na wypolerowaną stalową podłogę. Zdjął kombinezon i wrzucił go z powrotem do zbiornika. Wytarł i wypolerował podłogę ręcznikami, które także wrzucił do zbiornika.
Włożył miękkie rękawiczki i wyrzucił na zewnątrz zbiornik przeciwprzyspieszeniowy, a potem również urządzenie, które mu to umożliwiło. Cały złom spadnie do oceanu, zatonie i nikt go nigdy nie znajdzie. Obejrzał dokładnie ładownię oraz właz, czy nie ma rys, zadrapań i innych śladów."
Niż takie:
"— Wyłączcie wszystkie pola w skafandrach, żeby nie było interferencji — szepnął Costigan w całkowitej ciemności. — Nie dlatego, że nie chciałbym zabić kilku z nich, ale dlatego, że jeśli rozpoczną regularne poszukiwania, mamy przechlapane."
"— A Nevianie boją się ich i chcą ich pozabijać, tak szybko jak się da — podsumowała Clio.
— To byłoby oczywiście rzeczą logiczną — dodał Bradley"
(Przeklad jednego z "moich" Forumowiczów, bawiącego się tłumaczeniem dostępnych czy to na zasadzie licencji creative commons, czy też z racji wygaśnięcia praw autorskich, tekstów SF.)
Ciekawe jest zresztą, że amerykańska SF lat '30 mimo swojego generalnie dennego poziomu literackiego (zwł. jawnie szmirowatych fabuł) stała zaskakujaco wysoko pod względem dbałości o naukowe prawdopodobieństwo, to inny przykład - H. Kuttner (parodiujący zresztą poetykę Smitha) pisał (w roku '38!) np. tak:
"Mare Imbrium jest najbardziej niegościnnym miejscem na Księżycu; to ponure, mroźne piekło, pełne fantastycznych, poszarpanych skał i wulkanicznego popiołu.
Monotonię krajobrazu urozmaicają jedynie najróżniejszych rozmiarów kratery, złowieszcze pamiątki po mknących przez pustkę niczym karabinowe kule meteorach, śmiertelnym, bezustannie obecnym zagrożeniu dla zuchwałych Ziemian, którzy zawędrowali aż tutaj. Mimo to na tym księżycowym pustkowiu dwie postacie w pękatych skafandrach biegły rozpaczliwie w kierunku wysokiego, skalnego obramowania.
Choć nic ich nie goniło, spojrzenia, jakie rzucały za siebie były pełne przerażenia. Jedna z nich była dziewczyną o ciemnych włosach, wypełniających wzburzoną chmurą wnętrze przezroczystego hełmu, druga zaś mężczyzną o pozbawionej jakiegokolwiek wyrazu twarzy, którego ruchy dziwnie nie pasowały do zachowania dziewczyny.
Jednak gdy potknęła się i upadła, zatrzymał się, żeby pomóc jej się podnieść."
"Księżycowe Hollywood" (polecam zresztą, dla iście pre-lemowskiej groteski)
"Ze zmarszczonymi brwiami Quade ruszył w kierunku przezroczystego dziobu, statku. Dotarłszy tam stanął bez słowa, przypatrując się przemykającej w dole szarej powierzchni Marę Imbrium. Prędkość coraz bardziej wzrastała i wkrótce po północy pojawiły się Apeniny, przesłaniając część rozgwieżdżonego nieba, ale po kilku chwilach to potężne pasmo górskie zniknęło w oddali. Wciąż nabierając szybkości przelecieli nad Herodotem, podczas gdy Ziemia opadała coraz niżej i niżej, by wreszcie całkowicie skryć się za horyzontem.
Księżyc ma kształt ogromnego jaja; jego szersza część jest na stale zwrócona w kierunku Ziemi, natomiast w węższej znajduje się ogromnych rozmiarów krater, pozostałość po czasach wulkanicznej aktywności, kiedy to pękający, magmowy bąbel pozostawił po sobie pustą przestrzeń dorównującą wielkością asteroidowi Westa. W tej wielkiej niecce jest atmosfera, życie, obszerne budowle i studia, jednym słowem - Księżycowe Hollywood.
W chwili, gdy statek przemknął nad Wielkim Pierścieniem i Quade zobaczył pod sobą stolicę przemysłu filmowego, jego ciałem wstrząsnął niekontrolowany dreszcz. Wciąż nie mógł się przyzwyczaić do widoku tego niesamowitego miasta, wzniesionego na jałowym i niegościnnym globie.
Jednocześnie, ponieważ film stanowił dla niego najważniejszy element życia, czuł się nieco dziwnie wobec perspektywy bankructwa i zniknięcia z filmowej metropolii. W Księżycowym Hollywood nie ma miejsca dla słabeuszy; żeby tu istnieć, należy umieć odpowiednio korzystać z siły, zdolności i przekupstwa. ale w żadnym wypadku nie można wykazać się niekompetencją. Pełne nieliczonych tarasów, wież i szerokich ulic miasto było najzdrowsze w całym Układzie Słonecznym, a to dzięki swojej sztucznej, automatycznie oczyszczanej i wolnej od wszelkich zarazków atmosferze, utrzymywanej poprzez działanie elektromagnetycznego pola siłowego, wytwarzanego przez ukryte w znajdujących się pod powierzchnią gruntu jaskiniach maszyny.
Warstwa powietrza chroni Księżycowe Hollywood przed palącymi promieniami Słońca i straszliwym chłodem Kosmosu; w tym drugim zadaniu pomagają jej wielkie, promieniujące ciepłem płyty grzejne. Każda dziewczyna marzy o tym, żeby kiedyś wybrać się na przejażdżkę Księżycowym Bulwarem i pójść na tańce do Srebrnego Skafandra, ale zrealizować to marzenie może co najwyżej jedna na sto tysięcy."
ibidem
Interesujaco tak poczytać utwory z czasów gdy Uklad Słoneczny wydawał się na wyciągnięcie ręki, bo z jednej strony wiedza o rakietach ładnie się rozwijała, z drugiej zaś kwitły złudzenia na temat tego jak ziemiopodobne, zamieszkałe i - co za tym idzie - łatwokolonizowalne są jego pozostałe planety. Co znów dobrze ilustruje kolejny - tym razem ociekający obcologiczną tandetą - cytat ze Smitha:
"Reprezentanci cywilizacji z dwóch odległych układów słonecznych stanęli twarzą w twarz. Nevianie oglądali ludzi z ciekawością pomieszaną ze wstrętem, troje Ziemian patrzyło na nieruchome, nieczytelne „twarze” – o ile można powiedzieć, że te stożkowate głowy posiadały coś takiego – z przerażeniem i odrazą, a także z innymi uczuciami, w zależności od charakteru i wyszkolenia. Dla ludzkich oczu Nevianin jest strasznym potworem. Nawet obecnie niewielu Ziemian, czy w ogóle Solarian, może spojrzeć prosto w oczy Nevianina, nie doświadczając uczucia odruchu wymiotnego w żołądku czy dreszczy. Rogaty, pomarszczony i odporny na wysychanie Marsjanin, którego znamy i raczej lubimy, jest paskudną istotą. Bezbarwny, bezwłosy, praktycznie pozbawiony skóry Wenusjanin o tępawym spojrzeniu wygląda jeszcze gorzej. Tyle że oni są w końcu dalekimi kuzynami ziemskiej ludzkości i akceptujemy ich, gdy musimy pojechać na Marsa czy na Wenus. Ale Nevianie..."