Wiem. Uważam jednak, że warto było wrzucić fragment tego weberowskiego czytadła, by pokazać jakie treści sączy się w amerykańskie umysły nawet za pomocą czegoś pośredniego pomiędzy "Żółtymi Tygrysami" naszej młodości, a kosmicznymi harlequinami (w zasadzie mogłem dać coś nieco mniej SF, np. Clancy'ego tam podobny poziom morałów). A jednocześnie, że wciąż są to spostrzeżenia na miarę jednookich między ślepymi. Tj. konstatacje, że jak się idzie dyskutować ze zbójem lepiej mieć ze sobą solidną pałę.
Pomysłów jednak jak tej
pały z sensem używać zdają się jednak nie mieć ani autorzy takich
bogoojczyźnianych propagandowych czytanek, ani stojący za nimi. np. prezydenci.
Znaczy: chodzi mi o to, że myślenie
"jakoś to będzie" się nie sprawdza (dowodem fiasko polityki Chamberlaine'a - no, chyba, ze to fiasko nie było, a cwane popychanie Hitlera w innym kierunku i gra na czas), ani to, co Bush wyprawiał (choć faktem jest, że imigranci z Bliskiego Wschodu nie do USA teraz prą, więc znów kto inny ryzyko ponosi). Pytaniem jest jednak, co by konkretnie czynić należało?
(Z moich intuicji: zmieść ISIS, czy jak się to teraz zwie - pytanie jednak co tę znów próżnię wypełni, bo to ścinanie łbów hydrze przypomina, tylko odrastają coraz gorsze.
Imigrantów zasię umieścić w obozach przejściowych i wpuszczać dopiero po weryfikacji kto są. Wpuszczonych zasię wziąć pod delikatną
służb obserwację, na lat kilka minimum.
Choć są to dość drastyczne kroki. Zwł. drugi, bo równo w winnych i w niewinnych bije.
Tyle, że od tych podstaw do rozwiązania problemów Bliskiego Wschodu - i, szerzej, tzw. kręgu kultury islamskiej - daleko. Tu zresztą dotykamy
przeklętych pytań ery postkolonialnej z gatunku: czy mamy prawo się mieszać i czy mieszanie się owo więcej złego niż dobrego nie przynosi. Inna sprawa, że
są tacy, co łba sobie takimi dylematami nie zawracają.)