9046
Lemosfera / Odp: Biblioteka Stanisława Lema
« dnia: Marca 18, 2016, 02:25:09 pm »
cd. bo ograniczoną, jednak, posty mają pojemność :
Nie sądzę, by Mistrz poświęcał tyle czasu i uwagi rzeczom tego niegodnym. I by słowami - owszem, obwarowanego uzasadnionymi zastrzeżeniami - uznania chwalił rzeczy na takie pochwały nie zasługujące.
Może zresztą taką mam nad Wami tu przewagę, że owego Stapledona - właśnie przez wzgląd na Lema i słowa jakie mu poświęcił - czytałem? Inna sprawa, że powinno się go chyba czytać w oryginale. Polskich przekładów godnych oryginału nie ma. (Najlepiej, chyba, przetłumaczony jest najsłabszy - i dlatego przez Lema pominięty - "Syriusz". Na "Dziwnym Johnie" znany - i słusznie ceniony jak na standardy gatunku - tłumacz SF poległ. A "Ostatnich i pierwszych ludzi" przetłumaczono tylko we fragmencie.) Jeśli więc skłonny byłbym zrezygnować z omawiania go, to tylko z tego - pragmatyczno-przyziemnego-powodu.
ps. olka, sprawę Nabokova mam zatem za zamkniętą .
Cytuj
Nazwany pomysł Stapledona może się podobać lub nie; współczesnemu fizykowi wyda się, być może, bezsensowny. Lecz trzeba sobie zdać sprawę z tego, że gdyby jakikolwiek pomysł pokazany w tym miejscu wydał się nam sensowny jako hipoteza, gdybyśmy potrafili przyjąć go bezopornie, nie miałby owej wartości modelu, o jaką szło pisarzowi. W takim miejscu dzieła musi się pojawić coś. co właśnie jest nonsensem ze stanowiska dzisiejszej wiedzy, a co z konieczności będzie odpowiednikiem formalnym (jako łączącą strukturą) tego nonsensu, za jaki poczytałby logik osiemnastowieczny — koncepcje logiki bez zasady wyłączonego środka albo klasyczny fizyk — pojęciowe fundamenty mechaniki kwantowej. Rzecz w tym, że przyszłość musi być niewiarygodnym bogactwem zjawisk i faktów różnopostaciowych, bogactwem, którego byśmy nie wchłonęli bezopornie, nawet gdyby cudowny gość z XXX czy LXX wieku pojawił się przed nami i samą tylko prawdę obwieszczał o tym, co będzie.
Od zaprezentowania jednego z fantastycznych elementów książki przejdźmy do jej konstrukcji całościowej. Rzecz jest monumentalna, jakkolwiek, gdyby porozcinać ją na niewielkie części odpowiadające historiom poszczególnych typów kultury i typów człowieka, co je budował, żadna z nich jako izolat nie zasługuje na szczególnie wysoką ocenę. Mamy tu do czynienia ze swoistym zjawiskiem względnego unieważniania jakości cegiełek budowlanych przez całość z nich powstającą, pod warunkiem, że owa całość jest dostatecznie olbrzymia. Każdy, kto podszedł pod sama zerwę północnej ściany Giewontu i stał na wapiennym rumowisku pod nią, wie, iż ów gruz przedstawia się nadzwyczaj nieefektownie; także wspinaczka kominami samej ściany nie należy do miłych, ponieważ taternika oczekuje w nich wiecznie mokry i kruchy wapień, zamieniający się w rodzaj błota, przynajmniej miejscami; kto dłużej przebywał w tej ścianie, musi się umazać juk nieboskie stworzenie. Nie zmienia to w niczym faktu, że masyw ściany jest jako całość zjawiskiem imponującym; mamy tu tę samą zależność. która każe nam dół pełen brudnej wody nazywać kałuża, a otchłań bulgocąca teka samą substancją — od razu wulkanem błotnym. Wiec i to. że poszczególne fragmenty, z jakich składa się dzieło Stapledona, domagają się krytycznej, często pejoratywnej oceny, że rażą nieprawdopodobieństwem, narzuca się tylko, kiedy się je oddzielnie poznaje; tworząc natomiast jednolity czas, który przebiega miliony i miliony lat. dostarczają przede wszystkim wrażenia olbrzymich obszarów przestrzeni i czasu historycznego, dźwigania się w nim i zapadania całych ogromnych formacji, tak że wszystko szczegółowe, co można skądinąd kwestionować, okazuje się, w miarę postępów lektury, względem całości, jaka się z niej wyłania, coraz mniej istotne.
Najnieszczęśliwszy jest może początek, ponieważ, wychodząc od lat trzydziestych, wdał się Stapledon w opis szeregu wojen, zrazu europejskich, potem globalnych, z których w trzysta lat po pierwszej wojnie światowej powstaje zjednoczona, czyli zamerykanizowana, planeta. Gdy pominiemy nawet to, że uznał za najbardziej pokojowe, kulturalne i duchem humanizmu przesiąknięte państwo lat czterdziestych naszego wieku — Niemcy, specjalnie razić musi wykazana przezeń ignorancja w dziedzinie nauk ścisłych. Podczas narastania konfliktu między Europą i Ameryką zbiera się w Plymouth, w Anglii, grupa uczonych, a pewien młody Chińczyk demonstruje przed nią działanie broni podobnej do „starej rusznicy”, wyzwalającej energię atomową; zniszczeniu właśnie ową bronią ulegają samoloty amerykańskie, które wykonywały demonstracyjny lot nad Anglią. Ten fakt wywołuje wojnę, od której cała Europa potem ginie. Zarzut nasz polega nie na tym, iż do takich wypadków nie doszło naprawdę; rzecz w tym tylko, że fizyk chiński broń swoją po dramatycznym pokazie niszczy, a sam przed zgromadzonymi popełnia samobójstwo; gdybyśmy nawet to strawili, już nie jest do obrony twierdzenie, jakoby tajemnicy odkrycia nie dało się odtworzyć: pozostała zagadkowa przez kilkadziesiąt tysięcy (!!) lat. Otóż takie twierdzenia może wygłaszać tylko ktoś, kto po prostu nie pojmuje mechanizmu odkryć naukowych; nie mają one wiele wspólnego z ciągnieniami loteryjnymi, a zamki, za którymi znajduje się energia atomowa, nie stanowią rodzaju szyfrowych kłódek, do których klucz dobrać można tylko dzięki niesłychanie mało prawdopodobnemu a szczęśliwemu wypadkowi, jednemu t miliardów — powiedzmy. Jest rzeczą zupełnie pewną, że gdyby nawet wszyscy fizycy, co się stykali z fenomenalistyką uranowego rozpadu w latach trzydziestych, popełnili samobójstwo, owładniecie energią atomową dzisiaj byłoby już społecznym faktem. Prawidłowość ta nie dotyczy jedynie zjawisk nuklearnych, lecz odnosi się do wszystkich w ogóle dziedzin badań naukowych. Nowe i wielkie odkrycia stają się możliwe, kiedy całość informacyjnych frontów nauki dostatecznie blisko ku nim podchodzi; pierwoodkrywcami są, zapewne, jednostki wyjątkowo przenikliwe, ale ich czasowa nieobecność szansy dokonania odkryć nie redukuje do zera, a tylko najwyżej przeinacza kalendarzową datę osiągnięcia w sposób mało istotny — zwłaszcza kiedy patrzeć na takie zjawiska z perspektywy historycznej.
Jeszcze kilka jest rażących naiwności jako anachronizmów i melodramatyzmów w pierwszej części First and Last Men, np. scena, w której wysłannicy USA i Chin. podczas tajnych rokowań mających przynieść kres wojnie, toczonej przez oba te państwa, spotykają na wyspie Pacyfiku piękną tubylkę, nago wychodzącą z wody, i kwiecistymi oracjami wyrażają nagle wzbudzone pożądania, ta zaś ciemnoskóra dziewica, nazywająca siebie „Córą Człowieczą”, postanawia wybrać Amerykanina, a nim wyruszy u jego boku do Stanów, składa swój podpis w charakterze świadka — na zawartej tajnej umowie! Jeśli dodamy do tego, że Chińczyk występuje (po roku 2000) w jedwabnych szatach i z warkoczem, uzyskany obraz w jego dokładnym nieprawdopodobieństwie stanie się pełny.
Jednym też pasmem nieporozumień jest kultura planety zamerykanizowanej, powstała po 2500 roku. Panuje w niej sakralny kult maszyny, a zwłaszcza samolotu; odbywają się też w specjalne Dni Świętych Lotów masowe akrobacje i inne pokazy aeronautyczne o liturgicznym charakterze. Stosowanie antykoncepcyjnych technik jako marnowanie życiowej energii nie jest dopuszczalne, więc czynnikiem dziesiątkującym nowo narodzone dzieci jest akt lotniczego chrztu, przy którym kapłanka przerzuca niemowie z pokładu swego samolotu na samolot, którym leci ojciec dziecka, ono zaś trzymać się musi lin spadochronu; gdy je puści — runie, by się roztrzaskać o ziemię. Jakkolwiek mówi się obecnie wiele o „kulcie Maszyny”, o jej „micie” zastępującym paradygmaty wiary bardziej tradycyjne, to przecież nie w tym sensie, żeby się jakikolwiek wytwór techniczny mógł literalnie stawać przedmiotem kultu i żeby mógł naprawdę być religijnie czczony (a właśnie Stapledon sugeruje, iż rolę decydującą w wyborze samolotu na obiekt czci świętej odegrał jego kształt podobny do krzyża). Także w świetle naszych wiadomości historyczno—aktualnych dość drwiącego posmaku nabierają twierdzenia przeciwstawiające kulturę Chin kulturze reszty świata — podług tego, iż kultura chińska ma za centrum aksjologii wartości czysto kontemplacyjne. Lojalnie trzeba jednak dodać, że na podobne sarnoośmieszenie się musi być narażona każda w ogóle prognoza, która, startując ze współczesności, pragnie szczegółowo, z datami i faktami, przewidywać bieg zajść nadciągających; myślę, że Stapledon całkiem niepotrzebnie po prostu uszczegóławiał to, co wyglądałoby dziś o wiele lepiej, gdyby uszczegółowieniu właśnie nie podlegało. Albowiem ten przynajmniej generalny trend zarysował właściwie, który powoduje unifikacyjne tendencje planetarnych społeczności. Dynamiczny szkielet dziejów ludzkości, rozciągający się od zaczątków samych antropogenezy po współczesność, a więc mierzący w osi czasowej dobrze ponad milion lat, przedstawia się jako krzywa wschodząca, pod wieloma względami podobna do bogate rozdrzewionej krzywej — bioewolucyjnych fenomenów. Albowiem podobnie jak się kształtowały poszczególne wielkie typy zwierząt i ewoluowały przez czas mierzony dziesiątkami lub setkami milionów lat, aby ulegać długotrwałemu znieruchomieniu w „ekranach pochłaniających” osiągniętego poziomu homeostazy, i jak obok tych form zastygających inne nadal pozostawały w ewolucyjnym ruchu, tak iż dały początek Naczelnym, a poprzez Naczelne — Człowiekowi — tak też jedne kultury zatrzymywały się w ekranach pochłaniających socjoewolucyjnego zastygania, osiągnąwszy ledwie neolityczny poziom, inne dochodziły do feudalnego i tam przystawał}’, a jedynie odpowiednik socjologiczny Naczelnych — pod postacią europejskiego Zachodu — wszedł w następną, kapitalistyczną, jak wiemy — nieostatnią fazę rozwojowej dynamiki. A chociaż poszczególne kultury niskich stopni rozwoju ulegały niejednokrotnie całkowitej zagładzie, w skali całopłanetarnej nigdy nie doszło do totalnej dekulturalizacji człowieka, czyli do takiego strzaskania jego cywilizacyjnych robót, które by z powrotem niejako cisnęło go na biologiczne miejsca startu. W tym sensie można więc mówić o wspinaniu się całościowym krzywej postępu cywilizacyjnego, jakkolwiek nie był ten nich wyraźnie miarowy, bo właśnie krzywa wschodu wykazuje liczne sekularne oscylacje (wywołane mnóstwem rozmaitych czynników, wśród których znaczniejszą rolę mają zwłaszcza wielkie wojny). Tyle może nam o całościowej dynamice historycznej powiedzieć wykres, narysowany przez to, co zaszło realnie. Stapledon przedstawia jego przedłużenie, w schemacie dosyć proste. Wyraźnych praw immanentnych ruchu jego przyszła historia ludzkości nie wykazuje, jakkolwiek nie jest ona wyzbyta swoistych cech regularności. Za „prawo ruchu” czy „prawo kształtowania dziejów” trudno uznać typ wielomilionoletniej oscylacji, która jest Stapledonowską zasadą bytu planetarnego. Oscylacja ta ma aperiodyczny charakter. Istotnie jest u niego tak. że kolejne cywilizacje powoli i w wielkim trudzie dźwigają się z prymitywnych chaosów, za czym wydostają się na szczyt, z którego padają; i jest też tak, że te fazy wschodów porozdzielane są olbrzymimi rozziewami, „dark ages”, epokami ciemności, gwałtu i zamętu, w których wszystkie warstwy kulturalizacji osiągniętej ulegają kompletnemu zdarciu i pozostawiają nagi trzon, niejako gładką pestkę biologicznych tylko jakości Człowieka. Jednakowoż dokładniejsze zbadanie zarówno mechanizmów wstępowania, jak zagłady, wyjawia, że ani triumfów, ani klęsk nie powodują przyczyny zawsze takie same. Nie jest więc u Stapledona tak, by następujące po sobie cywilizacje rodziły się, dojrzewały, a potem starzały podług jednolitej grupy praw, odpowiadającej np. prawom, jakim podlega ontogeneza żywego ustroju, który wszak ze sobą już na świat przynosi nieuchronność senilizacji i śmierci. Zarodków zguby cywilizacje Stapledonowskie nie mają wbudowanych niezbywalnie; ich runięcia są rezultatami zjawisk czysto statystycznych, losowych, więc nie podlegają predeterminowaniu.
Zamerykanizowana planeta trwa w dobrobycie mniej więcej 2 000 lat do kryzysu dochodzi na skutek wyczerpania się źródeł energetycznych, ponieważ próby wyzwolenia energii jądrowej zawodzą; nawiasem mówiąc, przyszłość nauki zinstytucjonalizowanej też upatruje Stapledon w formach liturgiczno–sakralnych. Upadek światowej energetyki rozbija ludzkość dotąd zjednoczoną. Chiny i Indie ogłaszają na powrót niepodległość, a wtedy światowy rząd z siedzibą w Ameryce ucieka się do użycia broni bakteriologicznej. W krwawym tumulcie cywilizacja ulega ostatecznemu rozprzężeniu: całe populacje zniknęly w orgiach kanibalizmu — notuje zwięźle pisarz. Era ciemności trwa 90000 lat; przy odmienionych warunkach klimatyczno–geologicznych, kiedy Patagonia i oblewający jej brzegi ocean stają się miejscem wyjątkowo sprzyjającym bytowaniu, powstaje tam nowa kultura — odpowiednik tej, co ongiś zrodziła się w pierścieniu śródziemnomorskim.
Patagończycy usiłują powiększyć swe zasoby energii, głęboko drążąc skorupę Ziemi: oni pierwsi właściwie (bo na skalę społeczną) wyzwalają energię jądrową, lecz w toku zaburzeń socjalnych dochodzi do wywołanej nieumiejętnością eksplozji, która pochłania furią łańcuchową cały glob. Ledwo izolowana garstka eksploratorów, co bawiła akurat u Bieguna Północnego, uchodzi z życiem (a wiec mamy przewidzianą na 100 000 lat wprzód — jądrową zagładę, ale nie jako wynik umyślnych działań ludobójczych wojennego typu). Taki jest koniec Drugiej Kultury Pierwszego Człowieka; Kulturę Pierwszą, wcześniejszą, tj. naszą, udusiło wyczerpanie zasobów energetycznych, gdy Drugą — zjawisko niejako odwrotne (zaszła podczas społecznych konfliktów omyłka przy manipulowaniu nadmierną energia odkrytą w atomie).
Radioaktywność planety, olbrzymie zmiany jej ukształtowania, a także składu atmosfery, wywołane katastrofą patagońska, na miliony lat udaremniają odrodzenie cywilizacji. (Można zauważyć, że ewentualnego zadziałania pierwszych atomowych bomb jako „zapalników nuklearnych” znacznej części pierwiastków kuli ziemskiej — obawiano się w latach czterdziestych, podczas budowy pierwszych bomb, jakkolwiek teoria temu przeczyła; w tym sensie hipoteza patagońskiego kataklizmu — reakcji łańcuchowej, która planetę ogarnia — nie jest z palca wyssana.)
Kiełki cywilizacyjnego odrostu pojawiają się dopiero w dziesięć milionów lat po owej ruinie totalnej. Zmiany biologiczne, spowodowane radiacją i samym upływem czasu, wymodelowały Drugiego Człowieka; jest on różny od nas, podobnie jak wszystkie odmiany następne, lecz zarazem dość podobny, aby wolno było mówić o ciągłości pnia gatunkowego — i cywilizacyjnego losu.
Drugi Człowiek wznosi całoplanetarną cywilizację o swoistych formach kultury (Stapledon poświęca kolejnym formacjom kulturowym wiele uwagi i miejsca, czemu nie możemy tu sprostać), którą pierwej uszkadzają, a potem wplątują w straszliwy konflikt zabójczy — inwazje Marsjan. Marsjanie ci są może najoryginalniejszymi „Innymi” w całej Science Fiction. Są to olbrzymie agregaty, podobne do mgły zgęszczającej się w na poły galaretowate chmury, zbudowane z podmikroskopowych kropelek; nie maja oni indywidualności psychicznej jak ludzie, bo ewolucja na Marsie obrała drogę odmienną od ziemskiej, lecz są istotami o „grupowej świadomości”, po swojemu rozumnymi, i nawet posiadają „własną metafizykę”. W szczególności jako istoty prawie że gazowo miękkie czczą to, co najtwardsze i najbardziej spoiste — diamenty — i wszystkie na Ziemi odnajdywane chciwie a spiesznie uwożą na Marsa (ten punkt ich „wiary” wydawał mi się zawsze niezbyt sensowny, wątpliwy, i nie mogłem go przełknąć jako rewelacji o „obyczajach i narowach” «Innych»„ — ale może idzie o kwestię gustu).
Inwazje ponawiane są wielokrotnie w toku tysiącleci — i mnóstwo czasu upływa, nim w ogóle Drugi Człowiek orientuje się w tym, że atakują go pewne istoty, że więc nie ma do czynienia z losową plagą naturalną w rodzaju kosmicznego „deszczu”. Marsjanie raz wypierają ludzi z poszczególnych kontynentów, a raz sami zmuszani są do czasowych odwrotów; na koniec, po bardzo długich walkach, Ziemia staje przed problemem: ma do dyspozycji rodzaj syntetyzowanego wirusa, który wprawdzie Marsjan zniszczy, ale i ludzi też przy tym pewno zabije; a stan umysłów już jest taki, jak to sugeruje autor, że ludzie podejmują ów akt „dwuplanetarnego” zabójstwa. Jakoż Marsjanie giną wszyscy (w miliony lat później kosmonauci innej cywilizacji ziemskiej wykryją ruiny ich cywilizacji na Marsie), a tymczasem pada w proch także całość ziemskiej kultury w agonii powszechnej, lecz na Ziemi powstanie (znów po otchłani czasu) Trzeci Człowiek, przy czym rasa to szczególna, albowiem wynikła z międzyplanetarnej krzyżówki: niedobitki Drugiego Człowieka zresorbowały ostatek marsjańskich wirusów i ten Trzeci Człowiek posiada pewne umiejętności telepatyczne dzięki temu, że je posiadały chmury Marsjan. (Dziś powiedzielibyśmy, że elementy owych mikroskopijnych organizmów włączyły się jako rodzaj nowych genów do łańcuchów kodowych ludzkiej dziedziczności.)
Jak widzimy, zagładę Drugiego Człowieka spowodował czynnik nowego rzędu: inwazja kosmiczna. Choć tedy cykl wzrostu i upadku powtórzył się raz jeszcze, taka nadsekularna prawidłowość oznacza to tylko, iż dla bardzo wielkich odcinków czasu system nie jest ani doskonale odosobniony, ani doskonale ustabilizowany. Otóż to jest prawdą na pewno: nie ulega bowiem wątpliwości, że w czasie rzędu milionów lat nie tylko można, lecz trzeba koniecznie oczekiwać zmian globalnych — klimatu, rzeźby kontynentów, oscylacji biosferycznych, zakłóceń słonecznej radiacji etc., opatrzonych poważną amplitudą, która dla dziesiątków milionów lat może nawet miewać charakter kataklizmatyczny (olbrzymie przemiany typu sejsmicznego albo typu zlodowaceń, albo o charakterze astrofizycznym, np. w postaci bliskiego wybuchu nowej gwiazdy — etc.). Jakkolwiek tedy nieprawdopodobna jest koncepcja „inwazji z Marsa”, to jednak koncepcja interwencji czynnika cywilizacji zagrażającego, a względem niej zewnętrznego, staje się hipotezą coraz bardziej prawdopodobną, w miarę jak czas oczekiwania takiego zajścia mierzy się rosnącą liczbą milionów lat. Dla cywilizacji czynnikiem nie mniej od Marsjan zgubnym mogłaby wszak stać się ciężka epoka lodowcowa jako dwubiegunowy glacjał z odpowiadającym mu dla strefy równikowej pluwiałem; może pod względem dramaturgicznym zjawisko takie byłoby mniej urokliwe od inwazji „Innych” (widzę w niej jak gdyby hołd, oddany przez Stapledona wielkiemu rodakowi, autorowi Wojny światów, ale i skryte w tym hołdzie rywalizacyjne wyzwanie; gdyż prawdziwie Stapledon przeciwstawił Wellsowskiemu prototypowi Marsjanina — model bardziej zastanawiający jako odleglejszy od wszystkich dotychczasowych wyobrażeń). Trzeci Człowiek (musimy się streszczać) był budowniczym Wielkich Mózgów, potężnych, żywych układów cefalicznych, niejako ogromnych płatów czy aż płaszcz}’ neuronowej tkanki, osadzonych na szczytach wzgórz w kulistych basztach przypominających wielkie, obserwatoryjne kopuły. Owe sztuczne twory żywe a nieruchome opanowały i zniewoliły Trzeciego Człowieka, ich twórcę; wytępiły go w toku walk i same stały się przez to, że owładnęły planetą, Czwartym Człowiekiem. Zdobyły wiedzę nieporównywalną z wszystkim, co Ziemianie dotąd poznali, lecz nieewolucyjna geneza była ich tragedią; były to olbrzymie płaty mózgowia, porozwieszane na mechanicznych rusztowaniach i mechanicznie omywane krwią utlenioną; znaczna większość doznań, odczuć, wrażeń i zajęć, właściwych człowiekowi, była im całkowicie niedostępna. Ta niewspółmierność psychiczno—cielesna prowadzi wreszcie do decyzji stworzenia Człowieka Doskonałego. Zostaje on poczęty jako już Piąty z kolei i urzeczywistniony wedle planów genowo—chromosomowej inżynierii znanej Wielkim Mózgom. Projektanci chcieliby jednak być trwale jego opiekunami, nadzorcami nawet, toteż dochodzi do ciężkich walk, w których giną co do jednego Wielkie Mózgi, a Piąty Człowiek ulega zdziesiątkowaniu. Buduje on potem ostatnia ziemską i ze wszystkich ziemskich najwyższą cywilizację. Jej z kolei zagrozi — upadek Księżyca, wywołany już poprzednio wspominanym zjawiskiem „psychograwitacyjnym”.
Piąty Człowiek przesiedla się na Wenus pokrytą oceanami i musi, jakkolwiek świadom nikczemności tego czynu, niszczyć rozumne formy podwodne globu, którego sam potrzebuje na nowe miejsce żywota. W milionoleciach wynikają nowe formy człowieka, m. in. Człowiek Latający, opatrzony skrzydłami, co stanowią naturalny narząd, a nie instrument techniczny (wydaje mi się to znów olbrzymim nieporozumieniem ze strony Stapledona; ale dla miliardoletniej futurystyki nie ma już żadnych probabilistyczne sensownych sprawdzianów wiarygodności, a tylko rozmaite gusta i podług nich działające intuicje). Potężny rozbłysk słońca, zagrażający spaleniem wewnętrznym planetom systemu, zmusza z kolei ludzkość do migracji na Neptuna; olbrzymie ciążenie i całkowicie odmienne warunki fizyczne z chemicznymi wywołują głęboką inwokację, tak że po milionie lat na Neptunie żyją już same skarlałe formy czworonożne; lecz znów, po dalszych eonach i millenniach, pojawia się w górę bijąca gałąź psychozoicznej ewolucji i zaczynają się kształtować następne odmiany Homo — wszystkich razem jest szesnaście. Szesnasty Człowiek jako genetyczny inżynier tworzy formę już ostatnią — opanowuje ona cały słoneczny system, podejmuje wypady do gwiazd (ale udaje się osiągnąć tylko najbliższe słońca, o doskonale martwym otoczeniu). Ta forma człowieka, co wzniosła się materialnie i duchowo najwyżej, musi zginąć, ponieważ nieznany czynnik kosmiczny powoduje obracanie się pobliskich gwiazd w supernowe; jest to „zaraza fioletowa” (która dość nawet przypomina współczesną koncepcję „laserowego zapłonu” gwiazd sobie bliskich!). Ale może bardziej interesujący jest obraz Szesnastego Człowieka, istoty dwupłciowej, olbrzymiej aż niedźwiedziowato, o trzecim oku potylicznym, o harmonijnie zdezurbanizowanej kulturze. Żyje on w grupach dwupłciowych, więc jakby w poligamii, nadzwyczaj jest długowieczny, odpowiednio też zrównoważony pod względem psychicznym i fizycznym. Gdy Słońce pod wpływem infekcji fioletowej poczyna spalać najbliższe planety, rozważa próbę oddalenia Neptuna po rozkręcającej się spirali, lecz katastrofa przebiega nazbyt szybko, by plan taki mógł się powieść; Człowiek Szesnasty, nie decydując się na ucieczkę statkami w ciemną głąb Kosmosu, gotowy zginąć, podejmuje ostatni czyn swej egzystencji — wytwarzając spory z wytrawionym w nich kodem dziedziczności. Ciska się je w przestrzeń kosmiczną; ten siew jest ostatnim aktem rozpoczynającej się już agonii, bo wielka planeta, wstrząsana żywiołowymi kataklizmami (indukuje je słoneczny pożar, co narasta z dnia na dzień), atakuje organizm społeczny, tak że Szesnasty Homo. odmiana najbardziej stateczna, racjonalna, odporna ze wszystkich, jakie istniały w ciągu miliardów lat, popada w otępienia bezmyślne albo w szały agresywnych i bratobójczych walk, w których znajdzie ostateczny koniec. Jak widzimy, przyczyny cyklicznej jakby amplitudy cywilizacyjnych wahań dostrzega Stapledon w niejednorodnym zbiorze zjawisk; są tam interwencje czynnika planetarnego (zanik niezbędnych kopalin wyeksploatowanych), kosmicznego (inwazja Marsjan, rozbłysk Słońca w nowa), są uruchomienia działań nieświadomie samo—zgubnych (Piąty Człowiek sam niejako na głowę ściągnął sobie Księżyc — rozwojem cywilizacji), są tam inwolucyjne zwyrodnienia (np. biologiczne uwstecznienie po exodusie z Wenery na Neptuna), a na Ziemi co najmniej raz jeden dochodzi do walk Człowieka z jego własnym narzędziem (którym dla Trzeciego Homo miały być syntetyczne Wielkie Mózgi). Winniśmy podkreślić, że spoglądanie z takiej perspektywy na utwór zniesławia go, ponieważ bynajmniej nie składa się on z opisu serii katastrof; to tylko my szukaliśmy punktów krytycznych, w których krzywa oscylacji raz wznosi się do góry (co zwykle zachodzi pomału), a raz opada (zazwyczaj stromo i szybko). Jednakowoż są to względnie krótkotrwałe epoki w zestawieniu z rozrostami wielomilionoletnimi. (Chociaż najdłużej trwają ery biologicznego upadku, co zrozumiałe o tyle, iż wówczas szybkie tempa socjoewoluowania znikają, wyparte przez powolne rytmy wahań bioewolucyjnych.)
Czy można zaliczyć historiozofię Stapledona do „szkoły cyklicznej”, która tak wielu miała i jeszcze ma reprezentantów — od Spenglera po Pitirima Sorokina? Na pytanie to nie tak łatwo jest odpowiedzieć, ponieważ w grę wchodzi czynnik skali czasowej, u Stapledona miliardoletniej, więc współmiernej ze zjawiskami porządku astronomicznego, podczas kiedy historiozofowie — „cykliści” operują jednostkami rzędu stuleci najwyżej, skoro wygłaszają swe generalizacje w odniesieniu do historii realnej, a ona cała nie liczy wszak więcej nad kilka tysięcy lat. Ośmielilibyśmy się wypowiedzieć twierdzenie, że w Kosmosie nie ma zjawisk doskonale acyklicznych, jeśli tylko czas obserwacji można by dowolnie przedłużać. I tak — o tyle cykliczny jest charakter planetogenezy, że gwiazdowoplanetarne układy nie są wszak wieczne; każdy ma swój początek i koniec w czasie; a zarazem powstają nowe gwiazdy i nowe planety; więc tego typu cykliczność można wykryć w obrębie galaktycznych zbiorów. Także systemy górskie najpierw powstają, a potem padają w proch, rozmywane erozją; i na miejsce jednych w następnej fazie górotwórczości przychodzą inne. Każda rzeka płynie zawsze od źródeł do morza, a nigdy odwrotnie, więc jest jakby aperiodycznym zjawiskiem; lecz i rzeki nie trwają przecież przez czas nieograniczenie długi, skoro zmiany kontynentalnej rzeźby globu niszczą je w końcu; pojawiają się potem, dzięki utworzeniu nowych gór, nowych zbiorników wody i nowych gradientów spadku — nowe rzeki. W tym wiec sensie i w tej skali — także rzeki podlegają określonym cyklom powstawania i zanikania.
Lecz przecież wiadomo dobrze, że wcale nie o taką cykliczność chodzi nazwanym historiozofom. Łączy ich stanowisko zasadniczo nieempiryczne; gdyby obserwowali gospodynię domową, której babka się nie udaje raz, bo jaja były nieświeże, raz, bo drożdży wzięła za mało, raz — ponieważ ogień wygasł pod piekarnikiem, a raz, gdyż akurat wszyscy domownicy pochorowali się na żołądek, więc nie było komu jeść znakomitej babki, oświadczyliby, iż chodzi o cykle wywołane prawem wyższej nieuchronności—jako takiej Konieczności Dziejowej, co włada wypiekami wszechmożliwych legumin. Tymczasem jest po prostu tak, że zarówno ustatecznienie wypieku, jak i cywilizacji wymaga synchronicznego zestrojenia olbrzymiej ilości różnorodnych czynników, i nie ma żadnego Jedynego Pra\va Dziejowego ani babek, ani cywilizacji, które by a priori i po wieczność udaremniało — regulacje i sukces w obu dziedzinach.
Inwentarz wszystkich pomysłów naukowotechnicznych Stapledona jest imponujący. Mamy w książce — pomyślane w latach trzydziestych — zarówno wyzwolenie energii jądrowej, jak stworzenie astronautyki, dalej — odmianę cybernetyki w postaci budowy Wielkich Mózgów, które nazwać by należało — systemami bionicznymi (połączenie żywych tkanek z układami syntetycznymi), po czym dochodzi do pełnych rozmachu poczynań autoewolucyjnych — i tak Piąty Człowiek jest już w całości projektowany teoretycznie, a potem wytwarzany przez Wielkie Mózgi właśnie. Znajdujemy ponadto — Tajemnicę jako „sprzężenie informacji z grawitacją”, a wreszcie — „podróże w czasie”, ponieważ, jak zapowiada to już przedmowa, książka ma dwu autorów: właściwym jest jeden z ostatnich ludzi, który, umiejąc cofnąć się duchem w czasie, uczynił ze Stapledona tylko „przekaźnik” informacyjny.
Lecz wszystkie te rewelacje rozkładają się na czas iście astronomiczny; zestawienie książki z rzeczywistością daje zdumiewający bilans: otchłaniami wieków są w niej porozdzielane i na przestrzeni miliardów lat spełniają się takie odkrycia i techniki, których większość albo już urzeczywistniliśmy w pełni (energia atomowa, cybernetyka, kosmonautyka), albo zapoczątkowaliśmy (wzmacniacz inteligencji, globalna automatyzacja, opanowanie źródeł energii gwiezdnej). Doszło do tego w czasie mikroskopijnym wobec skali czasu ustanowionej przez powieść. Proporcja przedstawia się jako stosunek kilkudziesięciu lat do dwóch miliardów! Jeśli dodać do tego, że dzięki osiągnięciom biofizyki i wykryciu kodów dziedziczności stoimy u przedproża autoewolucyjnych działań, których nikt nie może dziś uważać już za fantazje, że powstanie baz na planetach lokują przepowiednie w obrębie naszego stulecia, widzimy, jak półwiecze wyczerpało do dna zawartość takiej fantastycznej wizji, co miała miliardoletnią całość bytu objąć. To zaś, co książka zapowiada, a czego nie urzeczywistniono, jest uznawane powszechnie za trwale fikcyjne (np. podróżowanie w czasie). Siedemset lat temu pisał Bacon:
Można zbudować urządzenia, dzięki którym największe okręty, kierowane przez jednego człowieka, będą płynąć szybciej niż statki pełne marynarzy. Można zbudować wehikuły, które będą jeździć z niezwykłą chyżością bez pomocy zwierząt. Można stworzyć latające maszyny, w których człowiek, siedząc spokojnie i rozmyślając o czymkolwiek, będzie uderzał w powietrze sztucznymi skrzydłami na podobieństwo ptaka… a także maszyny, które pozwolą człowiekowi chodzić po dnie morskim.
Jest to, zapewne, prognoza zdumiewająca śmiałością — jeśli zważyć czas jej wypowiedzenia — a jednak wydaje mi się, że przewidywanie możliwych formacji kulturowych to zadanie jeszcze trudniejszego rzędu. Niezbędna po temu inwencja nie ma wiele wspólnego z wyobraźnią techniczna; dostrzegam zasadniczo dwa możliwe tu podejścia konstrukcyjne: albo raczej eksperymentalne — budowania kulturowej całości podług określonej serii historyczno–technologicznych zmian, transformujących stan wyjściowy w końcowy — albo raczej aprioryczne, kiedy się już startowo dysponuje pewną gotową niejako koncepcją człowieka i wedle niej wybiera się warianty urzeczywistnialnych aksjołogicznie kultur. Oba zresztą nie wykluczają istnienia swego rodzaju składni kultur jako reguł kompozycji, które zawsze muszą być spełniane. Lecz pierwszy typ podejścia pozwala uznać przestrzeń budownictwa kultur za otwartą, ponieważ czynnik naukowo–instrumentalny wprowadza w układy społeczne coraz nowe typy zmian i zakłóceń, którym nie mogą odpowiadać wystarczająco reakcje zbiorowe, brane z ich zamkniętego zbioru. Natomiast podejście drugie łatwiej prowadzi do pewnych cyklicznych serii, skoro podług danych nim założeń „istota człowieczeństwa” jest jakimś niezmiennikiem generalnym wszelkich metamorfoz socjalnie możliwych.
Mówiąc o takim typie fantastycznego budownictwa, wykraczamy poza granice Science Fiction istniejącej aktualnie. Do katalogu pomysłów technicznych Stapledona dodała ta fantastyka niejedną osobliwość. Nie mogę jednak zgodzić się ze słowami, jakimi Brian Aldiss w 1963 roku poprzedził nowe (Penguina) wydanie dzieła Stapledona, powiadając, że idee tej książki znajdują echo w najlepszych tekstach współczesnej fantastyki naukowej. Kombinatoryki w kulturotwórczym zakresie nie podjął bowiem po Stapledonie nikt; pustka na tym polu jest doskonała, jeśli zważyć, że nawet formy tego zadania nikt nie obrysował — jak gdyby przestano uświadamiać sobie jego istnienie. Ponieważ książka Stapledona to streszczenie fikcyjnej historii, przekaz jej zawartości — jako streszczenie streszczenia—jest niewykonalny. Toteż tylko po to, by ukazać nieprawomocność tezy Aldissa, nazwijmy kilka wyrwanych z kontekstu szczegółów. Pokazał Stapledon, jak mogą się diametralnie zmieniać znaki kulturowych wartości (w cywilizacji Trzeciego Człowieka cenne jest nie dziewictwo, nie płciowa czystość partnerów erotycznych, lecz. na odwrót, rozmiar seksualnego doświadczenia stanowiący niejako „wiano”, z którym się wstępuje w miłosny związek); jak kreacja techniczna może przerastać w artystyczną (tenże Trzeci Człowiek uprawia „sztukę życiową’’ polegającą na kształtowaniu syntetyczno—ewolucyjnych żywych organizmów, i raz tworzy formy zwierzęce doskonale harmonijne i sprawne, a raz — niesamowite przez ich monstrualność; praktyki te bywają wyrazem zarówno sadyzmu, jak i ciekawości pragnącej się dowiedzieć, jaki jest graniczny przedział transformowalności życiowych fenomenów); jakich nizin może sięgać inwolucja gatunku rozumnego (pewne szczepy Pierwszego Człowieka, zdegenerowane w milionoleciu, stają się na kontynencie afrykańskim — rodzajem bydła rasy małp rozumnych, używających narzędzi i gromadzących metale jako skarby); jak różne mogą być centralne symbole religijnych wiar („Boży Chłopiec” religii Patagończyków, „muzyczno–harmoniczna” religia innej odmiany Człowieka etc.); jakie typy inicjacji socjalnej, obyczajowej, poznawczej i erotycznej mogą być stabilizatorami społecznych struktur (kolejno u Drugiego, Trzeciego i Piątego Człowieka) — etc. Typowym wyczynem predykcyjnym jest w fantastyce prorokowanie odkryć technicznych; któż jednak z proroków umiał kiedykolwiek dostrzec prawdopodobne uwikłania, natury społeczno—cywilizacyjnej, wynalazku, jaki trafnie przewidział? Najczęściej przepowiedni takiej towarzyszyło dawniej optymistyczne, a najfałszywsze w świecie mniemanie, iż dany wynalazek, czy nim miał być sterowany balon, czy rakieta kosmiczna, za jednym zamachem otworzy przed ludzkością okres gładkiej współpracy pokojowej. Jakże kontrastuje taka szlachetna, lecz wzbroniona przecież poznawczo naiwność z postępowaniem Stapledona, który ukazuje, jak Trzeci Człowiek, doszedłszy poprzez „sztukę życiową” do wprawnego manipulowania naturą dziedziczności, stanął przed problemem autoewolucji, i jak problem ów okazał się zagadnieniem politycznej natury. Stapledon odgadł trafnie przynajmniej niektóre antynomie autoewolucyjnych decyzji — jako pytania o to. czy należy nowo konstruowanego człowieka „specjalizować”, czy „generalizować”, czy dążyć raczej do potęgowania rozumu, czy też do harmonijnego wzmocnienia wszystkich cech danych historycznie, czy w człowieku „tłumić i wygaszać” wszystko, co jest zwierzęcą schedą, czy też z animalnego pierwiastka czynić funkcjonalną przeciwwagę — duchowego itp. Sama myśl o tym, by tego rodzaju pytania i wynikające z nich starcia postaw można było znaleźć we współczesnej Science Fiction, jest dla każdego, obznajmionego z nią, po prostu nonsensowna. Ani w niej takich pytań nikt nie stawiał nigdy, ani nawet możliwości ich sformułowania jak gdyby nie dostrzeżono. I to się ma nazywać kontynuowaniem Stapledonowskich tradycji? A przecież idzie tutaj nie o byle co, lecz o instrumentalne przedłużenie najszanowniejszych sporów aksjologicznych filozofii człowieka, wywodzącej się t zamierzchłej jeszcze przeszłości gatunku. Gdy ongiś teoretycznie tylko wodzono się za łby w kwestiach tego, w czym należy upatrywać wierzchołek wartości ludzkich, stan urzeczywistnienia szans autotransformacyjnych nadaje owym akademickim kwestiom palący smak decyzji, które trzeba podejmować koniecznie, ponieważ zrezygnowanie z wszelkich autotransformacyjnych działań też jest przecież aktem wyboru — jako uznaniem istniejącego modelu Homo za doskonały i przez to niemodyfikowalny. Albowiem, ilekroć dochodzi do znacznego przyboru wiedzy, nie tylko opuszcza nas stan poprzedniej bezradności wobec konkretnych zjawisk, ale pojawia się jednocześnie swoboda operacyjna jako wielkie rozstaje: i sprawa wyboru nieuchronnego oznacza przestawienie zwrotnic socjalnych takie, że jego skutki będą może tysiąclecia odczuwały.
W swoich najśmielszych i najlepszych próbach Science Fiction groteskowo, szyderczo lub poważnie ekstrapoluje istniejące trendy cywilizacyjne, ale do tego się ogranicza; jeśli konstruuje poatomowe czy inaczej pokataklityczne społeczności, to podług wzorców branych niewolniczo ze szkatuły dziejów realnych: stad pokazy monarchii jakby średniowiecznych, technokracji zesztywniałych socjostatycznie, i między dyktaturą jako porządkiem typu rigor mortis a anarchią umiejscawiają się wszystkie jej dokonania. Czasem przedstawia Science Fiction horrenda lub kurioza obyczajowe przyszłych światów; Stapledon nie ogranicza się do prezentowania zjawisk kuriozalnych, bo one mu są do czegoś potrzebne; i tak np. to, że Ostatni Człowiek żyje w poligamicznych grupach dziewięćdziesięciosześcioosobowych, że posiada oprócz dwu płci głównych także ich „podgatunki”, pełni określoną rolę w ukazywaniu centralnych wartości jego kultury jako stabilizatorów motywacji osobniczej i jako stateczników ogólnosocjalnych. Tymczasem ani etyczno—religijnej, ani cywilizacyjno—kulturowej kombinatoryki, która by stanowiła ekspresję pewnych ontycznych sensów (do człowieka adresowanych), Science Fiction w ogóle nie zna; wiąże się to najściślej z różnica postaw Stapledona i dowolnie uzdolnionego Science Fictioneera naszych dni. Stapledon ma bowiem wyraźną, własna koncepcję człowieka i człowieczeństwa. Nie formułuje on hipotezy predykcyjnej, lecz pisze pseudo—historię, tak pomyślaną, żeby jego ideę uwidoczniła wielokrotnymi obrysowaniami; w miazdze wydarzeń milionoletnich odciśnięty jest jego człowiek, on — to lejtmotyw utworu, ten sam, chociaż powracający w coraz innej tonacji i w nowym zinstrumentalizowaniu. Poszczególne typy (Człowiek Pierwszy, Drugi, Trzeci i następni) mają się do siebie w pewien sposób, który nie wynika tylko z rachuby czysto różnorodnościowej („już tego i tego typu przygody zaszły, więc trzeba wprowadzić całkiem inną”), lecz który jest podporządkowany naczelnej idei; uwidacznia się ona zresztą bardzo wyraźnie miejscami — np. w zakończeniu, gdzie Ostatni Człowiek mówi, że jest zarazem i zwierzęciem, i człowiekiem w daleko wyższym stopniu aniżeli jakikolwiek z jego poprzedników. Gdyż element kulturalizacji i socjalizacji nie unicestwia nigdy (wewnątrz tej koncepcji) biologicznego; harmonia wynika jako stan (przejściowy) ich właśnie antynomicznego zrównoważenia. Człowiek niczego w sobie nie tłumiąc, nie zadeptując, nie gwałcąc, dochodzi egzystencjalnej pełni. Z koncepcją tą można się godzić lub nie — to sprawa osobna; lecz kiedy przechodzimy do postapledonowskiej Science Fiction, widzimy, że ona żadnej koncepcji człowieka nie utworzyła; w tym więc względzie nie ma w ogóle o czym z nią dyskutować. Byłoby to równie niemądrym nieporozumieniem, jak spieranie się z Agatą Christie o wzory osobowościowe na tle postaci słynnego detektywa pana Herkulesa Poirot.
Fantastyka naukowa Amerykanów żywi się często okruszynami, wydziobywanymi z dzieła Stapledona: istotnie, takie „echo”, taką kontynuację jego dzieła można w niej odnaleźć.
Cytuj
Jakeśmy już o tym wspomnieli, Homo Stapledoniensis to jedność przeciwieństw; socjolog dopatrywał się istotnych cech gatunku w ich biegunowej skrajności. Toteż potężnie uruchomiona przezeń dynamika fenomenów historycznych ukazuje po odcedzeniu zarys monumentalnie statyczny: cokolwiek bowiem bio– i socjoewolucja transformowały, jakkolwiek gwałtownie i bezwzględnie to czyniły, człowiek pozostaje rdzennie taki sam; panhistoryzm Stapledona zdaje się więc zbliżać pod względem formalnym do ahistoryzmu Borgesa, z tym że alegorysta argentyński pisuje przypowieści, nigdy natomiast — powieści. Zasada łączenia przeciwieństw, z jakich sporządzony jest substrat człowieczeństwa, przedstawia się u obu pisarzy bardzo rozmaicie. U Borgesa mamy jedność przeciwieństw na osi kombinatoryki zawsze wewnątrzkulturowo zlokalizowanej: jego heretyk i święty, jego bydlę i poeta, jego zdrajca i bohater zlewają się harmonijnie w jedność — tylko w nieodgadnionym spojrzeniu Boga; ale tak Bóg, jak Kultura są dlań całością bytu, w którego wnętrzu można przeprowadzać dowolne operacje, nigdy jednak — z tego wnętrza wykroczyć. Całość bytu jest więc dlań Tajemnicą w mitycznym rozumieniu, taką, że można ją tylko z okolą przypowieściami komentować, lecz nigdy — pojąć, a wszelki tryb dyskursywny od niej oddala. Natomiast dla Stapledona nauki są zwiastunkami elementów prawdy, jakkolwiek fragmentarycznej i aproksymującej tylko; jego narrator jest ponadkulturowo umieszczony — pozycja dla Borgesowskiego niemożliwa. Nadto, zapewne, zachodzą wielkie różnice tonacji: zasada Borgesa to kombinatoryka ironiczno—estetyczna (i przez to raczej ludyczna), gdy u Stapledona — patetyczno–romantyczna (i przez to bardziej asertywna). Oczywiście Borges jest kunstmistrzem–miniaturzystą precyzyjnym, perfidnym cyzelatorem frazy, rzeźbiącym jej sensy, by wydrążać w nich uchylne poziomy i przewrotne dna; Stapledonowi, walącemu farby łopatą na olbrzymią panoramę, daleko do takiego opanowania leksykalnego materiału i jego impetyczny monumentalizm staje się czasem pacykarski albo ociera się o melodramatyczność kiczu. A jednak można wykryć ich pokrewieństwa na poziomie, do którego obiegowa Science Fiction nigdy nie dociera. Jest więc rzeczą głupiego nieporozumienia to, że Borgesa współczesna krytyka szanuje, o Stapledonie zaś nic w ogóle nie wie. Niepowieściowa, bo eseistyczna forma uczyniła z książki Stapledona utwór umiejscowiony jakby w ogóle poza marginesami literatury, ponieważ w czasach jej powstania esej fantastyczny był pozapowieściową jakością, a kiedy powieść go wchłonęła, już na rewindykacje i rehabilitacje okazało się za późno. Pozostał niejako za drzwiami wcześniej zatrzaśniętymi tak dobrze, że go nawet w przypisach bibliograficznych nie wymieniają anglosascy krytycy literatury. Oto czysty przypadek triumfu czynnika losowo—statystycznego w krytyce i historii literatury. Myślę, że gdyby Stapledon więcej zajmował się historią nauki i fizyki, a mniej czytał Spenglera, dziełu jego wyszłoby to tylko na zdrowie. Lecz i tak jest ono klasą dla siebie, bo chwyta monstrualną dysproporcję dowolnie spotężniałego wysiłku ludzkiego — wobec bezmiernej obojętności Kosmosu patronującej historycznym zmaganiom, bo uczciwie podporządkowuje ludzki byt wszystkim mocom realnym biologu, klimatu, geologii, a wreszcie — bo wyraża historyczną genezę i względność wszelkich norm, kodeksów, dogmatów i wartości. Na tym dziele, pełnym zgrzytów, leży jakiś odblask prawdy, który nie pozwala ani o nim zapomnieć, ani zaszeregować go w poczet tysięcznych tytułów „fantastyki naukowej”.
Cytuj
Lecz tego wszystkiego Stapledon w ogóle nie dostrzegał. Powodowana jego czujną ręką narracja nie doprowadza nigdy do „eskalacji technoorgiastycznej” i hedonizm jego społeczeństwom nigdy nie zagraża. Widział więc antynomie bytu gdzie indziej, nie tam, gdzie by mógł je lokować niejeden myśliciel współczesny. Nie w paradoksie głodów, które zaspokojenie nadmiarowe obraca w utęsknioną przeszłość. Nie dostrzegł on perfidnej szansy „raju technicznie zapieszczającego’”, który odmóżdża człowieka, kiedy przejmuje trud umysłowy potem, gdy już przejął fizyczny. Nie tak; sprzeczność widzi on między ekspansywnością a jej nieuchronnymi zwichnięciami; im wyżej zdoła wspiąć się człowiek, tym okropniej gruchnie w dół, z którego się w mozołach wydobył. Stagnacja nie grozi mu — żadna, ponieważ jest skazany na walkę wiekuistą: tyle jego, ile jej właśnie. A więc jest to Syzyf, i do tego Syzyf samotny, który kontaktu z żadnym odmiennym rozumem nie nawiąże (łatwo pojąć, czemu: kontakt taki musiałby naruszyć wizję zasadniczo tragiczną). Stapledon nie widzi człowieka jako istoty, co by mogła trwale sobie historię podporządkować, tak owładnąć nią, żeby się ona stała czymś w rodzaju gliny modelarskiej w ręku artysty. Człowiek z historią swoją rady sobie do końca dać nie może, ona go na schyłku dowolnie długiego cyklu zawsze w końcu weźmie pod siebie i zmiażdży, by zapadł w mrok, z którego wychynie po miliardzie pokoleń zezwierzęconych bytowaniem klęskowym; czym dla Anteusza Ziemia, tym dla tego człowieka — powrót do łona biologii, które kulturowymi wspinaczkami okresowo opuszcza. Wizja to bardzo estetycznie wysycona, przypominająca ideał Rilkego — istotę, której wzrostem jest „der Tiefbesiegte von immer Grösserem zu sein”. Albowiem, w samej rzeczy, coraz potężniejszej kolejno, coraz bardziej astronomicznej fluktuacji imać musi się Natura jako instrumentu zniszczeń, żeby dać radę wciąż wyżej sięgającemu człowiekowi: zrazu wystarczy nieumiejętność manipulowania nową formą energii, potem — inwazja żywych istot, dalej — upadek Księżyca, wreszcie — całe Słońce musi się w supernową zmienić, by cios okazał się nie do odparowania, nawet dla ultymatywnej cywilizacji! Lecz kiedy tak właśnie szeregujemy interweniujące czynniki, dostrzegamy wreszcie ich — w całej nazwanej serii — nielosową charakterystykę, a zarazem plan działania, któremu poddał fikcję dziejową pisarz. Nie możemy przeciwstawić takiej prognozie — żadnej innej, o niewątpliwie wyższych poznawczych walorach. Wiemy, co u Stapledona nieprawdziwe; mówiliśmy o tym: unieważnił on realny czynnik wzrostu eksponencjalnego, który udaremnia predykcję dalekosiężną; z chwili obecnej niepodobna dojrzeć niczego, co by spoczywało za widnokręgiem XXI wieku. Właśnie dlatego nic na ten temat nie potrafimy powiedzieć, ponieważ w dekadzie zachodzi teraz informacyjna akumulacja większa niż niedawno w całym stuleciu.
Predykcja traci ostatnią moc o niespełna osiemdziesiąt czy sto łat od teraźniejszości: dalej jest tylko mrok, nierozpoznawalna ciemność przyszłego czasu, a nad nią jeden znak, jedyny wyraźny, dla nas wszakże nieodcyfrowalny, ale tym mocniej narzucający się w całej wymowie niepojętego, mianowicie — Silentium Universi. Galaktyka nie została bowiem zawojowana przez cywilizacyjne radiacje, nie roi się od rozbłysków prac astroinżynierskich, a powinna by, gdyby jakikolwiek typ instrumentalnej ortoewolucji wykładniczej był prawem psychozoików w wymiarze Kosmosu. To jest zupełnie pewne, dlatego o tym warto i trzeba pamiętać.
A jeszcze warto rozumieć, co to znaczy, że lwia część niebywałości, przez Stapledona porozmieszczanych w otchłaniach czasu, już się spełnia, że dekady wykonały plan Stapledonowskich miliardolatek. Znaczy to, że właściwie urzeczawia się wszystko, co lat temu czterdzieści było jeszcze do pomyślenia — przy najskrajniejszym wysileniu wyobraźni.
Nie sądzę, by Mistrz poświęcał tyle czasu i uwagi rzeczom tego niegodnym. I by słowami - owszem, obwarowanego uzasadnionymi zastrzeżeniami - uznania chwalił rzeczy na takie pochwały nie zasługujące.
Może zresztą taką mam nad Wami tu przewagę, że owego Stapledona - właśnie przez wzgląd na Lema i słowa jakie mu poświęcił - czytałem? Inna sprawa, że powinno się go chyba czytać w oryginale. Polskich przekładów godnych oryginału nie ma. (Najlepiej, chyba, przetłumaczony jest najsłabszy - i dlatego przez Lema pominięty - "Syriusz". Na "Dziwnym Johnie" znany - i słusznie ceniony jak na standardy gatunku - tłumacz SF poległ. A "Ostatnich i pierwszych ludzi" przetłumaczono tylko we fragmencie.) Jeśli więc skłonny byłbym zrezygnować z omawiania go, to tylko z tego - pragmatyczno-przyziemnego-powodu.
ps. olka, sprawę Nabokova mam zatem za zamkniętą .