Inkwizycja sobie, recenzja o ksiazce, ktorej nie ma sobie, a mnie interesuje powod, dla ktorego Sergiusz wymyslil sobie kobiete "nieskonsumowywalna". Troche mi to wszystko przypomina Dulcynee i Don Kichote de La Mancha. Teskota za idealem.?
Byc moze, ale na sposob jest to swiadectwem geniuszu, nie sadzisz. ?
(...)wymyślę sobie wyraz... nie będzie np. 'kaczor' i przyrabiam do niego znaczenia?
Np. w wyrazie tym kryje się ka- jak katastrofa, oczywiste nawiżanie do Orwellowskich wizji państwa totalitarnego, z kolei "cz" od "czerń" to przebłysk czarnowidztwa, zaś "or" poza oczywistym udowodnieniem tezy o Orwellu to także fragment starożytnej komendy "reder-or" mającej zatrzymać maszynowy postęp, które pada z ust boga Etrusków. Jeśli za pomocą klucza Danahy'ego przekształcimy w tym wyrazie litery na dźwięki to otrzymamy niedwuznaczną zagrywkę z "wlazł kotek na płotek", która puszczona od tyłu brzmi jak imię Szatana wypowiedziane po aramejsku pod wodą. (...)
Tylko, że tyle było wiadomo od początku bez pisania "Les Robinsonades".
Tak poważnie jednak: to faktycznie jest dramat człowieka, szczególnie niewierzącego, jak sam Lem. Na czym się oprzeć by czynić/tworzyć dobrze?
W tym rzecz, że rozum oraz wola, choćby i natężone w stosunkach międzyludzkich czasem nie wystarczają.
Człowiek nie rodzi się wierzący. Dopiero jego otoczenie (czytaj: inni ludzie) powodują, że staje się wierzący w taki lub inny sposób.Ja na przyklad tego stwierdzenia nie uwazam za pewne. No ale nie czytalem calego watku, ba, nie czytalem nawet ksiazki, wiec nie powinienem sie wypowiadac ;)
Ja na przyklad tego stwierdzenia nie uwazam za pewne. No ale nie czytalem calego watku, ba, nie czytalem nawet ksiazki, wiec nie powinienem sie wypowiadac ;)
Teraz dopiero poczytuję tu dokładniej jako i czytam książkę.
Dyskusja tak ciekawie się zaczęła a jednocześnie deklarujecie zniechęcenie. Szkoda.
Juz. ;D
To było napisane ogólnie. Nie było związane z książką tylko bezpośrednio z wypowiedzią Kaczki, więc możesz spokojnie podyskutować na ten temat ze mną. Nie wymagana jest tutaj jakakolwiek wiedza z omawianej książki.
Juz. ;D
No dobra, powtorze: Ja stwierdzenia ze czlowiek nie rodzi sie wierzacy nie uwazam za pewne zatem cala Wasza dyskusja byc moze oparta byla na blednym zalozeniu a wiec byc moze byla bezsensowna ;)
Ja mam podejrzenie ze inaczej rozumiemy slowo "wierzacy" (szczegolnie po poscie Rachel) ale tak czy siak ani moich przypuszczen ani przypuszczen Deckarda nie da sie udowodnic i trzeba miec to na uwadze stawiajac je jako zalozenia czy podstawy pewnego wnioskowania :) Generalnie o to mi caly czas chodzi :)
I trochę odjeżdżając od tematu. Nie wiem też czemu smutne miałoby być np. chrzczenie dzieci? Ostatnio panuje chyba jakaś moda na coś w rodzaju - "Ja sobie religii nie wybierałem" - co, zdaje się, ma być jakimś buntem. Chyba wszystko zależy od podejścia do tej kwestii. Nie powiem żebym osobiście był praktykującym katolikiem, ale rozumiem, że ten model wiary czyni mnie jakoś bliżej związanym z kulturą w której przecież wyrosłem (i w której jest mi wcale nieźle). Jakoś nikt się mnie nigdy zbytnio nie czepiał, że nie chodzę do kościoła. Można z tym żyć Cheesy Do samego chrztu to podchodzę nieco inaczej, bo wydaje mi się, że to nie tyle czyni z kogoś wyznawcę jakiejś wiary, co jest to ważna ceremonia nadania imienia. Lubię taką symbolikę Smiley
A ja sie opieram na historii i faktach ktore to potwierdzaja. Wiara w istote wyzsza, sile sprawcza, nature, teorie wszystkiego, cokolwiek innego pasujacego do pojecia "bog" jest dla mnie czyms oczywistym i niezaleznym od religii i jak mowilem nie znam czlowieka ktory by w to nie wierzyl. Wy natomiast zrobiliscie przypisanie wierzacy = chrzescijanin.
Deck, istnienie Boga jest dogmatem w religii, ja twierdze ze gdyby religii nie bylo to i tak by sie to istnienie "wytworzylo". Czytales w ogole co napisalem?
Dwa razy napisales ze najpierw "powstaje" Bog a potem religia a raz odwrotnie wiec zakladam ze uwazasz za prawdziwe to pierwsze ;) Ja tez ;)
Tak,czytałem. ;D
Czywiście można tak gdybać dzi. Jednakże, jak pokazuje historia, powstanie pojęcia Boga lub Bogów prowadzi w prostej drodze do mistycyzmu i religii. Gdybając dalej mogę powiedzieć, że nie sądzę by byłoby możliwe istnienie pojęcia Boga bez religii, natomiast przeciwna sytuacja jest możliwa. A więc reasumując:
1. Powstanie pojęcia Boga prowadzi do powstania religii, na nim opartej.
2. Powstanie religii nie jest związane z koniecznością istnienia Boga. Patrz buddyzm,który całkowicie odrzuca istnienie absolutu w jakiejkowiek postaci.
[...] No ale definicje pojecia "istniec" tez juz rozwazalismy a tu calkowicie nie miejsce... [...]
[...] Na Buddyzmie sie nie znam ale jestem gotow isc o zaklad ze jest w nim cos co pasuje do mojej definicji pojecia "bog", taki hazardzista troche ze mnie [...]
Dwa razy napisales ze najpierw "powstaje" Bog a potem religia a raz odwrotnie wiec zakladam ze uwazasz za prawdziwe to pierwsze ;) Ja tez ;)
Na Buddyzmie sie nie znam ale jestem gotow isc o zaklad ze jest w nim cos co pasuje do mojej definicji pojecia "bog", taki hazardzista troche ze mnie
Tak, zdaję sobie z tego sprawę. Nie przeczytałem jeszcze wszystkiego z zapodanych linków Deckarda ale spotkałem się tam z czymś, co wydaje mi się taką trochę nagonką na kościół. treści tam zawarte raczej nie są obiektywne,
Nigdzie nie napisałem niczego odrotnego.Tak, zatem powstaje w czyims umysle, niezaleznie od wszystkiego innego "istota Boga" (nie pojecie Boga, pojecie dopiero powstanie w przekazie slownym i zostanie przeklamane). Czyli ze jednak czlowiek jest w stanie wymyslic/wpasc na Boga, tu sie zgadzamy, ja jedynie twierdze ze tak ma kazdy czlowiek a Ty ze nie kazdy.
Chyba sie nie zrozumieliśmy. Spróbuję więc jeszcze raz to opisać. Mam nadzieję, że mi się uda.
Stwierdziłeś, że nawet gdyby religii nie było (w ogóle), pojęcie Boga mogłoby powstać tak czy siak. Zgadzam się; biorę pod uwagę takie prawdopodobieństwo (aczkolwiek nigdy się coś takiego nie zdarzyło).Gdyby jednak tak się stało faktycznie (gdybamy) doprowadziłoby to w efekcie do powstania religii opartej na tym własnie bóstwie. Nie sądzę by sytuacja w postaci wiary w Boga mogła sobie istnieć bez religii. Prędzej czy później (a moim zdaniem bardzo szybko) powstała by religia oparta na kulcie tej nadjednostki. A więc:
1. Powstanie pojęcia Boga prowadzi do powstania religii, na nim opartej.
Ale czy religia może w takim razie powstać bez dogmatu jakim jest istnienie boskiego absolutu? Okazuje się, że tak. Takim przykładem jest buddyzm. Buddyści odrzucają dogmat jakim jest Bóg. Wiara w Boga stwórcę jest bezpodstawna i zniewala umysł. To zjawisko ograniczające wolną wolę. Buddyzm żyje w zgodzie z nauką, nie opiera się na dogmatach. Budda powiedział kiedyś: bądźcie sceptyczni, jeśli jakakolwiek z moich nauk jest dogmatyczna - odrzućcie ją.
A więc:
2. Powstanie religii nie jest związane z koniecznością istnienia Boga. Religia może być odseparowana od dogmatów i wiary w jakiegokolwiek Boga.
Na to jeszcze nie potrafię odpowiedzieć. Ale wątpię. Różne szkoły mają różne podejście, ale ich wspólną cechą jest odrzucenie dogmatu Boga (pod jakąkolwiek postacią). Budda był zwykłym człowiekiem, nie jakimś tam gościem z nieba czy skądś tam jeszcze.Powtorze, w Buddyzmie napewno jest cos (nie wiem, jakis stan osiagany medytacja, albo jakies "ja") ktore okreslilbym mianem Bog. Ja zreszta tez mam bardzo nietypowa "wersje" Boga na "wlasny uzytek" (no tak naprawde to taka nietypowa ona nie jest, dwoch mistykow z trzech ktorych "znam" uwaza tak samo (tak, ten trzeci to Ty ;) )), ale DO JASNEJ ANIELKI, bylo juz o tym w innych tematach, nie chce mi sie jeszcze raz tego pisac...
Z tego co wiem w buddyźmie istnieje jeden dogmat - reinkarnacja. Nie jest on jednak związany w żaden sposób z istotami boskimi. Przy czym można go będąc buddystą odrzucić (to jedna z zasad buddyzmu).
Stanowczo protestuję przeciw pisaniu tyle w tak krótkim czasie! ;)Eh...
Jeżeli mógłbym prosić o wskazanie gdzie:
oraz przytoczenie definicji dzi, którą ma na myśli mówiąc:
Będę zobowiązany wielce.
Co jeszcze przynosimy ze sobą zjawiając się na tym świecie?
No, dzi, biedaczku, niestety Deckard szykuje Ci zabicie gwoździa, który Cię zatrzyma, przy Twoim trybie życia, na jakieś 20 lat ::)Hahaha no jak ma racje?! To jest wlasnie bog w buddyzmie, to "nic" jest bogiem. Osiagniecie stanu jest bogiem. Czy tez osoba ktora go osiaga staje sie bogiem.
Tzn. mam na myśli twój zamiar poszukiwania ,,czegoś na kształt Boga" w Buddyźmie. Przez "Twój tryb życia" rozumiem chroniczny brak czasu - to cię skutecznie powstrzyma, buddyzm nie jest dla Ciebie ::).
(rozumiesz, że to taka lekka prowokacja ::) )
Niemniej mogę Ci conieco w materii owej przybliżyć na podstawie jednej z odmian Buddyzmu, jaką jest Zen. Zatem, jeśli szukasz czegoś absolutnego, to w pewnym sensie taka odpowiedniość istnieje jedynie z jednym pojęciem Zen: Pustka (jap. Ku, sans. Sunjata). Jest synonimiczna z tzw. Naturą Buddy.
Pojęcie to bynajmniej nie oznacza żadnej istoty, ani osobowego bytu (nie ma także wiele wspólnego z osobą Buddy). Cytując, za jednym z mistrzów Zen (P. Kaplau) mogę napisać iż ,,Jest to raczej coś żywego, dynamicznego, wolnego od masy, nieprzytwierdzonego do niczego, poza indywidualnością czy osobowością, macierz wszystkich fenomenów." Inny mistrz Zen, Suzuki: "Jest tam coś, ale to coś jest czymś, co jest zawsze gotowe na przyjęcie jakiejś szczególnej formy".
(Inaczej: Natura Buddy posiada własnośc nieskończonej przystosowywalności).
Widzisz zatem, ile racji ma Deck mówiąc, że w Buddyźmie nie ma nic absolutnego. Jakże bowiem inaczej, prościej, można ująć fakt, że jedyną rzeczą, która jest w Buddyźmie jest absolutna, jest Nic.
Moje podejscie: jest wiara w Boga, ktora jest w czlowieku jakostak "naturalnie" w srodku, potem jest religia, jako slowny opis tego Boga w srodku stworzony do porozumiewania sie potem sa koscioly (wyznania, szkoly) ktore sa organizacjami majacymi na celu ulatwienie spelniania zasad danej religii.
do dziOczywiscie zakladam ze prawdopodobnie na moje poglady ma wplyw kultura w ktorej sie wychowalem :)
Wnioskuję, że daleko nie zajdziemy w dyskusji, gdyż uparcie poszukujesz koncepcji Boga czyli pewnego absolutu. To jest zrozumiałe w naszej kulturze. Jest to jednakże pogląd niezrozumiały w wielu innych kulturach. Szczególnie w buddyzmie. Koncepcja absolutnego Boga była rozpropagowana w Europie tak mocno, że w zasadzie nikt (wielu do dzisiaj ;)) nie przypuszczałby w ogóle, że ktoś w Boga może nie wierzyć lub że po prostu Boga nie ma. Jest to pogląd bardzo głęboko zakorzeniony. Dopiero w 1662 r. pojawił się łaciński przekład "Wielkiej Nauki" Konfucjusza. "Zawrzało". Okazało się, że gdzieś na Dalekim Wschodzie istnieje starożytny system etyczno moralny nie oparty na dogmatach i nie znający absolutu. Od tej pory wszystko zaczęło się zmieniać. Do głosu zaczęła dochodzić tzw. różnorodność poglądów.
Nie zmienia to faktu ze nie znam czlowieka ktory nie wierzylby w Boga :P
Do Terminusa
A bardziej oburzały Cię swym okrucieństwem: wygodny fotel czy mięciutkie poduszeczki? ;)
Sprawa jest bardzo prosta. Nalezy tak zdefiniowac pojecie wiary, czy tez Boga, aby wszyscy sie zalapali Wink Wtedy mozna twierdzic ze kazdy jest wierzacy. Ja tak zrobilem Wink
W Ty zreszta wydaje sie tez wiesz o co chodzi.
Świadomość czytsa, niewyuczona, niepochodząca z serca matematycznych obliczeńciekawe zalozenie ;)
W rzeczy samej, gdy stwarzam rozumne istoty, nie czuję się w prawie żądania od nich jakichkolwiek przywilejów - miłości, wdzięczności czy aż jakowych służb. Mogę ich świat powiększać lub redukować, jego czas przyspieszać lub zwalniać, zmieniać tryb i modus ich percepcji, likwidować je, dzielić, mnożyć, przekształcać im opokę ontologiczną bytu. Jestem więc wobec nich wszechmocny, ale z tego doprawdy nie wynika, żeby mi się cokolwiek od nich należało. Uważam, że nie mają wobec mnie najmniejszych zobowiązań. Prawdą jest, że ich nie kocham. O miłości nie może być mowy, ale w końcu jakiś inny eksperymentator mógłby ją żywić dla samych personoidów. Uważam, że to w niczym nie odmieni rzeczy - ani na jeden włos. Wyobraźcie sobie, że do mojego BIX 310 092 dołączam ogromną przystawkę, która będzie "światem pozadoczesnym". Kolejno przepuszczam przez łączący kanał dusze mych personoidów w obręb przystawki i tam nagradzam tych, co we mnie wierzyli, hołdy mi oddawali, okazywali mi wdzięczność i zaufanie, wszystkich zaś innych - wszelakie "niebożęta", by użyć słownictwa personoidowego - karzę, np. unicestwieniem bądź mękami (o karach wiekuistych nawet nie śmiem pomyśleć - aż takim potworem [moje podkreślenie - qrld] nie jestem). Czyn mój uznano by niechybnie za wyskok niesamowicie bezwstydnego egotyzmu, za nikczemny akt zemsty irracjonalnej, jednym słowem - za ostatnie łotrostwo w sytuacji totalnego panowania nad bezwinnymi, którzy będą mieć przeciwko mnie rację niezbitą - l o g i k i, co patronowała ich postępowaniu.
Jak widać Lem zarzuca ewentualnemu bogu (rozumianego w tonacji chrześcijańsko-judaistyczno-mahomestycznej - to dla Dzi :) ) paskudne i złe cechy. Tym samym (gdyby całkiem przypadkiem jego ateizm okazał się niezgodny z prawdą) pokazuję względem boga swoją moralną wyższość: Poznałem się na tobie i na twoich łotrostwach. Możesz mnie spalić w piekle, ale ja i tak wiem że jesteś potworem.To jest dla mnie zawsze najzabawniejsze. Ateista zwracajacy sie do Boga. Skoro sie do Niego zwraca, ma Jego wizje i ogolnie Jego pojecie to znaczy ze w Niego wierzy wlasnie! No chyba ze inaczej rozumiemy slowo wiara.
Bo dla mnie to istnienie "w mozgu myslacej o Nim osoby" to wlasnie istnienie, wiec gdy ktos o Nim mysli to wtedy Bog istnieje.
OK, ktos powie ze akurat milosc "odnosi sie bezposrednio do doswiadczenia" no to ja w kolko powtarzam ze u mnie "Bog" tez sie do doswiadczenia (i to sporo mocniejszego niz doswiadczanie czasteczek elementarnych powiedzmy) odnosi.
Jesli ktos w niego wierzy to dla niego on istnieje, nie jest wazne dla niego osobiscie czy tak jest/bylo faktycznie.
dla jednej osoby moze On istniec a dla drugiej nie, z tym ze mowiac o Nim "zaczyna" istniec sila rzeczy
Wiara polega na akceptowaniu istnienia czegoś bez dowodu. Jeśli ktoś wierzy w Boga Thora to robi tak tylko dlatego, że ktoś go tego nauczył. Uczeń przyjął naukę za pewnik (najcześciej dlatego, że tak się utarło w jego środowisku). Wierzy w tego Thora chociaż nigdy go nie widział ani nie zbadał.Zgadza sie, czesto jest to tez nieswiadome.
Co więcej stawianie pytania o prawdziwość Thora jest conajmniej niegrzeczne - wszyscy wokół wierzą to i ja też wierzę.Nie zgadza sie. Nie widze zadnej niegrzecznosci.
Właśnie jest dla niego ważne, że tak było faktycznie. To jest właśnie zasada wiary. On wie, że tak było faktycznie, a kontrargumenty są błędne z założenia.Uzylem niebezpiecznych (bo slabo zdefiniowanych) slow. Chodzilo mi o to, ze dla niego osobisnie nie ma znaczenia (nic nie zmienia, nie ma na niego wplywu) to czy inni w Thora wierza czy nie, to jest czy istnieje on obiektywnie czy nie.
Mimo, że np. rozmawiam o Wielkim Wybuchu, nie przyjmuję jego istnienia za fakt. Jest to hipoteza, którą przyjmuję na równi z Teorią Strun oraz wszelkimi innymi. Taką samą hipotezą jest dla mnie Bóg, ze względu jednak na brak jakicholwiek dowodów na jego istnienie odrzucam tą hipotezę. Utrzymuję ją jednak w umyśle ze względów historyczno-filozoficznych. Dzięki temu hipoteza ta posiada dla mnie identyfikator w postaci słowa Bóg. Również dzięki temu mogę o nim rozmawiać. Mogę zmienić zdanie na ten temat jego prawdziwości dopiero w momencie pojawiania się niezbitego dowodu. Jeśli nie znano by tego słowa nie móglibyśmy ze sobą o tym rozmawiać. Jeśli natomiast Ty byś znał pojęcie Boga i wierzył w Niego a ja nie znałbym tego pojęcia, musiałbyś mi najpierw wytłumaczyć o co chodzi. Musiałbyś mi podać jego definicję. Przyjąłbym ją jako nową wiadomość. Włączyłbym do swojego umysłu nowe słowo. Mógłbym w ten sposób zacząć się nim posługiwać. Tak więc rozmowa o pewnych rzeczach nie wiąże się z wiarą w istnienie tych rzeczy lecz w istnienie pojęć myślowych.
CU
Deck
ale poprostu "malo praktyczny", tj. nie odpowiadajacy na pytania tylko je odrzucajacy.
Nie zgadza sie. Nie widze zadnej niegrzecznosci.
Choc zdaje sobie sprawe ze niektorzy ludzie maja takie podejscie do bogow.
Uzylem niebezpiecznych (bo slabo zdefiniowanych) slow. Chodzilo mi o to, ze dla niego osobisnie nie ma znaczenia (nic nie zmienia, nie ma na niego wplywu) to czy inni w Thora wierza czy nie, to jest czy istnieje on obiektywnie czy nie
to idealistyczna wizja wiary. Gdyby tak było rzeczywiście to byłoby wspaniale. Doświadczenia ludzkości są jednak zupełnie inne.ale to wlasnie jest wiara, "nizej" sa juz religie a potem koscioly :) no i ludzie
Na marginesie:religia religia, przynajmniej dziala identycznie; mozemy sobie w taka gre pograc ze bedziecie rzucac cos ze "swiata religii" a ja bede dawal odpowiednik w "swiecie nauki"; tylko po co? ;)
Nauka to nie religia dzi. Gdyby tak było daleko byśmy nie zaszli. Ale nie będę tego tłumaczyć, bo przecież wiesz o co chodzi.
Religia to system wierzeń i praktyk, określający relację jednostki do różnie pojmowanej sfery sacrum, czyli świętości i sfery boskiej.
Nauka to usystematyzowana, wielokrotnie rzeczowo weryfikowana i rzetelna wiedza.
Rozumiem dzi, że w obydwu przypadkach doszukujesz się pojęcia wiary. Wynika to z faktu, że przyjęło się używać stwierdzenia "wierzę w..." w różnych kontekstach . W religii wiara jest związana z akceptowaniem dogmatów bez potrzeby ich udowadniania. W nauce nie istnieje pojęcie wiary. Istnieje za to pojęcie wiedzy oraz postępu. W nauce uznaje się pewne aksjomaty nie na zasadzie wiary lecz ich emipirycznych skutków. Nie jestem matematykiem, ale dla mnie (laika) takim aksjomatem mogłoby być stwierdzenie, że istnieje 0 i 1 i 2 itd... Mimo to, wydaje się to być logiczne i co więcej jest podstawą działania coraz bardziej złożonych systemów. Ponadto systemy te działają sprawnie i są użyteczne. Nie przyjmuję więc tego aksjomatu na zasadzie wiary w niego, ale na zasadzie jego znajomości oraz tego, że przemawia do mnie jego logiczność. Akceptuję wiedzę o nim dlatego, że póki co działa. Dodatkowo korzystam w swoim życiu z narzędzi opartych na tych zasadach (np: teraz klepiąc w klawiaturę komputera). Tak więc nauka nie jest religią. Oczywiście jeśli na siłę chcesz doszukiwać się w nauce religii to... masz takie prawo...Pisalem to juz 7 i pol raza conajmniej ale coz, napisze jeszcze raz.
Ja wam tylko powiem, chłopcy moi kochani, że w takim XIII wieku to by was obu (dzi i Decka) sfajczyli na stosie jak miło. Pierwszego za to, że śmie zaniżać standard, bo co to za herezja, że niby każdy jest wierzący?! To Maurowie tyż? Smiley A drugiego bez pytania na dzień dobry Roll Eyes
(Falcor z kolei stałby obok stosu i przygrywał na lutni, śpiewając ,,O błogie jaśminy, każdego spalimy!" i te pe.).
Nauka nie jest doskonałym instrumentem wiedzy. Jest po prostu najlepszym, jakim dysponujemy. Pod tym względem, jak również z wielu innych powodów przypomina demokrację. Nauka sama w sobie nie może uzasadniać kierunków ludzkiego działania, ale z pewnością może przewidzieć możliwe następstwa alternatywnych sposobów postępowania.
Naukowy sposób myślenia jest jednocześnie pełen wyobraźni i dyscypliny. Jest to główny element sukcesu. Nauka zmusza nas do zaakceptowania faktów, nawet gdy nie potwierdzają one naszych wcześniejszych koncepcji. Podpowiada nam, byśmy w naszych umysłach mieli alternatywne hipotezy i wybierali tę, która najlepiej odpowiada faktom. Wymusza na nas wytworzenie delikatnej równowagi pomiędzy nieskrępowaną otwartością na nowe idee, jakkolwiek heretyckie by one były, a najbardziej rygorystycznym i sceptycznym badaniem wszystkich poglądów - zarówno nowych koncepcji, jak i ustalonych prawd.(...)
Jednym z powodów odnoszenia sukcesów przez naukę jest wbudowany w jej istotę mechanizm korygowania błędów. Niektórzy mogą uważać to za określenie zbyt daleko idące, jednak twierdzę, że za każdym razem, gdy sprawdzamy zgodność naszych przekonań z otaczającym nas światem, postępujemy w sposób naukowy. Gdy jesteśmy zadowoleni z siebie i bezkrytyczni, gdy mylimy nadzieje z faktami, wpadamy w pułapkę pseudonauki i przesądów.
Zawsze wtedy, gdy praca naukowa przedstawia zbiór danych, towarzyszy mu określenie wielkości błędu - jest to niepozorny, ale trwały czynnik przypominający, że żadna wiedza nie jest ani pełna, ani doskonała. Jest to wskaźnik tego, jak bardzo ufamy naszemu przekonaniu o posiadaniu wiedzy. Gdy błąd jest niewielki, dokładność naszej empirycznej wiedzy jest wysoka; gdy współczynniki błędu są duże, taka jest również niepewność co do naszych danych.
Z Bo pogadasz z badaczem, pokaze Ci dziwny wykres albo jakies plamki i "wytlumaczy" co widzisz;
A jeśli sam jestem takim badaczem? Co, mam sobie nie wierzyć?O! O tym sie zapomnialo.
Z Tobą, dzi, to jest tak, że czujesz nosem wiarę w nauce, ale moim zdaniem uderzasz nie tam gdzie trzeba. Albowiem w nauce istotnie jest pierwiastek wiary - Albert powiedział kiedyś, że naukowcy to najbardziej wierzący ze wszystkich ludzi, nawet tych niewierzących. Wiesz co miał na myśli? To, że naukowcy non stop szukają czegoś, i niezwruszenie, wbrew wszystkiemu, wierzą że znajdą. Nie wiedzą tego, ale wierzą. I to jest ich prawdziwa Wiara.I czyz nie jest to to samo co religia? Czy teoria wszystkiego nie jest tozsama Bogu?
Zaś to w co uderzałeś - przyjmowanie ,,na wiarę'' do wiadomości wyników innych naukowców, nie ma nic wspólnego z Wiarą. Wyekstrapolowałbym Ci z tego twierdzenie, że właściwie każdy musi być wierzący i to cholernie mocno, bo wszak na codzień dowiaduje się średnio kilkudziesięciu rzeczy, których żadną siłą sprawdzić nie może! Bo skąd ja mam niby wiedzieć, czy w ogóle jakiś Bush istnieje w Ameryce, a w zasadzie, czy w ogóle jakaś Ameryka istnieje? Ale wierzę że istnieje. Lema widziałem i nawet dotykałem, więc wiem że istnieje, ale już Chopina nigdy, to może, kurde, to miraż? Ale jednak wierzę, że żył. To jak, jestem dewotem?Bo Wy mowicie o wyidealizowanej nauce, o nauce takiej jak miala byc w zalozeniach na poczatku naszej ery. Niestety nauka nie jest tym co piszecie. Z nauki zrobiono religie twierdzaca ze tylko ona ma racje a wszystko sie myli. Ba, ze Ty sie mylisz jesli czujesz cos co jest z nia niezgodne. Nikt "normalny" nie napisze tego co Wy tutaj, nikt nie zdaje sobie z tego sprawy. Dlaczego? Bo tak ucza w szkole! I w rodzinie i na ulicy i wszedzie.
A więc kulą w płot. Masz potencjał, ale uderzenie źle skierowałeś.
Moim zdaniem niepotrzebnie skupiasz się na imputowaniu nam, że nauka jest tożsama z wiarą; to w ogóle bezsensowne podejście. Tylko Deckarda denerwujesz ::) podczas gdy obaj i tak wiecie o co drugiemu chodzi.
Nauka to aktywność, nie światopogląd. Z nauki się żyje, naukę się uprawia. Nauka jest pewną formą twórczości. Zaś religia to coś zupełnie innego. To właśnie sposób pewnego całościowego, ab ovo, spojrzenia na wszystko jednocześnie. Nauka to parcie w stronę wręcz odwrotną. Pisałem to sto razy, cytując, Franka Herberta: ,,Nauka ustala porządek rzeczy, religia pomaga odnaleźć się w tym porządku".
Jak wiadomo, przenikanie się religii z różnymi ludzkimi aktywnościami przynosi szczytne skutki, ale -biorąc rzecz obiektywnie- nie jest w żadnym razie warunkiem koniecznym do tego, by te aktywności miały miejsce. Tak samo rzecz się ma z wiedzą naukową.
>> Dodam jeszcze, że w grudniowym ŚN jest sześciostronicowy artykuł nt. ,,Między nauką a wiarą", autorstwa niejakiego Michała Hellera, który właśnie czytam ::)
Nikt "normalny" nie napisze tego co Wy tutaj, nikt nie zdaje sobie z tego sprawy. Dlaczego? Bo tak ucza w szkole! I w rodzinie i na ulicy i wszedzie.