Polski > Konkurs na recenzję II etap

recenzje opublikowane w serwisie lem.pl

<< < (2/3) > >>

skrzat:
Przyszłość. Odległe rubieże kosmosu. Tytułowy gwiezdny krążownik pod dowództwem astrogatora Horpacha dociera do planety Regis III, gdzie wcześniej zaginął bliźniaczy okręt „Kondor” wraz z całą specjalistyczną załogą. Na powierzchni obcego globu członkowie wyprawy, wspomagani najnowocześniejszymi maszynami i nadzorowani przez nawigatora Rohana, rozpoczynają działania mające na celu rozwikłanie zagadki zerwania kontaktu ze swoimi poprzednikami. Jałowa planeta sprawia wrażenie samotnej  i pozbawionej oznak życia. Nigdzie na jej powierzchni nie widać też śladów katastrofy. Tym bardziej tajemniczo, w obliczu pierwszych miejscowych spostrzeżeń i raportów, wygląda więc przyczyna zniknięcia „Kondora”.

Tak pokrótce wygląda wstęp fabularny do historii opisanej przez Stanisława Lema w powieści „Niezwyciężony”. Na pierwszy rzut oka czytelnik otrzymuje klasyczną, eksploracyjno-przygodową fantastykę. Mamy tu bowiem do czynienia z kosmiczną wyprawą, mamy sondowanie obcego świata, mamy też konfrontację z nieznanym. Nie dajmy się jednak zwieść pozorom. Pod misternym przykryciem, pisarz serwuje nam głębokie studium nad naturą człowieka i jego zachowaniem w obliczu zjawiska dotąd mu niespotykanego. Równocześnie dywaguje nad możliwymi drogami ewolucji i adaptacji życia we wszechświecie. Dużo uwagi poświęca także zagadnieniu maszyny. Już w osławionym prologu, w którym na naszych oczach życie wszystkich zahibernowanych ludzi zależy tylko i wyłącznie od pracy automatów, stara się zwrócić uwagę czytelnika na postępujący i rosnący związek człowieka i maszyny. Czy ta pseudo-symbioza ma jakiś cel? Czy wydaje się słuszna? Czy każde nasze kolejne pokolenie coraz bardziej nie uzależnia się czasem od swoich metalicznych asystentów? Czy słusznie wydaje się człowiekowi, że coraz doskonalsze maszyny rozwiążą wszystkie jego problemy i zapewnią dominację nad otoczeniem? Im głębiej w akcję powieści, tym bardziej autor stara się obalić te tezy. Stawia przed ziemianami szokującą, nieobliczalną i nieustępującą przeszkodę. Jak zareaguje wówczas człowiek? Czy najnowocześniejsze zdobyczne nauki i inżynierii zagwarantują mu sukces misji? W finale powieści pisarz poddaje krytyce typowo ludzkie rozwiązania siłowe. Zastanawia się nad tym, kto dał człowiekowi prawo szufladkować i porządkować wszystkie byty i osobliwości według własnej hierarchii? Kto tak naprawdę jest tutaj ważniejszy i może czuć się niezwyciężonym? To końcowe pytanie, autor osławionego „Solaris” zadaje w domyśle właśnie czytelnikowi. Każdy musi na nie odpowiedzieć podług własnego sumienia.

Stanisław Lem ukończył rękopis „Niezwyciężonego” w  czerwcu 1963 roku podczas jednego ze swoich licznych pobytów w podtatrzańskim Zakopanem. Równo pół wieku później reżyser Grzegorz Pawlak podjął się ambitnego zadania realizacji nowoczesnego słuchowiska opartego wiernie na treści wspomnianego dzieła. Do urzeczywistnienia projektu zatrudnił specjalistów z wielu dziedzin, znakomitych lektorów, aktorów, fachowców od udźwiękowienia, a nawet członków zespołu muzycznego. W efekcie powstał audiobook na miarę XXI wieku, który wzbogaca i tak już wyśmienite dzieło Lema o dodatkowy, efektowny wymiar postrzegania. Za sprawą multimedialnego teatru dźwięku, do którego przenosi się odbiorca, wartka akcja oraz futurystyczne i filozoficzne dywagacje zawarte na kartach powieści, docierają teraz do świadomości odbiorcy ze zdwojoną mocą. Aktorzy ożywiają swoimi głosami nakreślonych przez pisarza dowódców, inżynierów, naukowców i żołnierzy. Główny lektor w osobie doskonale znanej Krystyny Czubówny, magnetycznym i ujmującym głosem obrazuje pejzaże planety i przedstawia przebieg wydarzeń. Relację mówioną uzupełniają odgłosy poruszających się robotów, pracujących maszyn i automatów czy też zjawisk zachodzących na trzeciej planecie systemu Regis. Wszystkie one brzmią wiarygodnie i pobudzają wyobraźnię słuchacza. Całość spinają niezwykle sugestywne kompozycje muzyczne zespołu „Ścianka”. Po pierwsze mają one futurystyczny klimat, który współgra z klasyfikacją gatunkową książki. Po wtóre niosą w sobie pokłady tajemniczości i zagrożenia, które odpowiadają dominującemu na kartach powieści kontaktowi z nieznanym.

Czy oddasz się lekturze tradycyjnej książki, czy też zanurzysz w spektakl dźwiękowy słuchowiska, finalny odbiór będzie taki sam. Magia „Niezwyciężonego” przede wszystkim wynika bowiem z głębi jego tekstu, opiera się na rozważaniach nad umiejscowieniem człowieka we wszechświecie, sprowadza do fundamentalnych pytań o jego wytrzymałość, możliwości i moralność. Dylematy te będą aktualne zawsze, dopóki homo sapiens będzie egzystował i się rozwijał.

skrzat:
Roboci trud
 Czym właściwie są „Bajki robotów” oraz – kontynuująca podjęte tam tematy – „Cyberiada”? Można by odpowiedzieć, że to po prostu przetworzenie części schematów z klasycznych baśni i eposów (wszak nazwa „Cyberiady” czytelnie odsyła nas do Homera) i na tym poprzestać. Wydaje się jednak, że oba zbiory historii wynikają tak naprawdę z korzeni dużo ciekawszych wewnątrz samej twórczości Lema i wewnątrz wczesnej kultury literackiej XX-wiecznej polszczyzny.

 Już Ijon Tichy w swoich „Dziennikach...” opisywał próbę rozeznania się w buncie makabrycznego Kalkulatora, noszącego wszystkie znamiona średniowiecznego tyrana; to na tej planecie wszyscy posługiwali się wskutek pewnych błędów odczytań dziwną, staropolską odmianą języka. Kto pamięta to opowiadanie wśród historii z „Bajek robotów” często poczuje się jak w domu: toż to elektrycerze, smoki żerujące na gwiazdach i nakręcane na kluczyk królewny, a wszystko opisane językiem przejętym z baśni, wystylizowanym na gawędę czy bylinę.

 Można na to spojrzeć jeszcze inaczej: jak na zapętlony, prześwietlony ironią manifest futurystyczny. Mamy w końcu maszynę: roboty, bohaterów jak „Bajek...”, tak i „Cyberiady”, to ona jest w środku każdej historii, o niej się głównie pisze, opiewa się nowoczesność, używając środków, po jakie futuryści – czy szerzej awangarda, z którą Lem wśród swoich lektur zetknąć się stykał – sięgali często i chętnie. Wtedy język obu zbiorów odsłania przed nami swoje drugie oblicze: zanurzonego w awangardowym cieście, przenicowanego i przefiltrowanego przez Lemowską stylistykę, ale gdzieś korzeniami dotykającego podobnych chwytów, poruszającego te same motywy.

 A jednak przecież nie zawsze maszyna jest tu w centrum zachwytu, powiemy. Oczywiście, ale też i dlatego, że to maszyna – chyba, że w tle pojawi się mityczny bladawiec, kolejny przedstawiciel rasy ludzkiej u Lema, którym nie bardzo mamy się czym chwalić – jest tutaj i bohaterem pozytywnym i zupełnie nie. Wystarczy wspomnieć głupią maszynę liczącą Trurla, złośliwego przyjaciela Automateusza albo licznych tyranów planetarnych, gnębiących swych robocich poddanych. Z tej konwencji baśni, o której wspominałam, wyrywa nas zakończenie „Bajek...”, gdzie pojawiają się dwaj konstruktorzy, Trurl i Klapaucjusz. O ich czynach można by napisać epos – ale „Cyberiada”, osią której stają się ich dalsze przygody, jest eposem nieco jednak prześmiewczym. Tutaj możemy się dopatrywać dalszego obnażania „maszynowej” strony robocich fantazji.

 Bo rozrastający się z czasem zbiór opowiadań w swoich ostatnich historiach zbliża się do ponurych diagnoz społecznych Lema, podanych w formie przypominającej tę znaną z „Pamiętnika znalezionego w wannie”, a w treści tego, co możemy kojarzyć z późniejszych przygód Ijona Tichego. Trurl i Klapaucjusz zatrzymują się bowiem w swoich genialnych wynalazkach, są raczej zadowoleni z pozycji, jaką osiągnęli, a po radę muszą udawać się do śniącego sen wieczny dawnego nauczyciela. Czy zatem ich wszystkie świetne pomysły – spośród których wiele, co sami jako czytelnicy widzieliśmy, było katastrofami – nie były aby tylko zręczną hohsztaplerką? Wracając do intuicji odnoszącej się do związków języka „Bajek...” i części „Cyberiady” z awangardą: przecież też często oskarżanej o podrabianie, wyśmiewanie i udawanie geniuszu?

 Zarówno w „Cyberiadzie”, jak i „Bajkach...” znajdziemy grę z klasycznymi motywami: mamy rycerzy, wyprawy za góry, za lasy, walki ze smokami i piękne, a przynajmniej majętne, księżniczki. Mamy jednak także zupełnie nie zakrytą poważną refleksję nad tym, czy to nie aby człowiek jest tym, kogo powinniśmy się bać w konfrontacji człowiek-maszyna? A nawet: człowiek-sztuczna inteligencja? Zręcznie odwraca tu Lem zwykły wynik takiego starcia, apokaliptycznego zwykle w swojej wymowie: to człowiek jest tutaj podstępny, ma niszczycielskie zapędy, często nawet nie do końca świadomie (jak pokazuje bajka „Biała śmierć”). Nakłada się to na tak częstą u Lema próbę napisania o Kontakcie z Obcym: czy to w ogóle możliwe? Nie tylko dlatego, że Obcy może nie chcieć tego kontaktu (jak roboty), ale także dlatego, że nić porozumienia oparta na jakimś między nami a nimi podobieństwie zwyczajnie może nie być możliwa.

 Lem gra jednak nie tylko z literaturą – czy baśniową, czy awangardową. Odnajdziemy w „Cyberiadzie” aluzje do prac Tadeusza Kotarbińskiego („Kobyszczę”) i rozpracowywanie krok po kroku niektórych pomysłów filozoficznych ze szkoły lwowsko-warszawskiej. Zwłaszcza obrywa się idei spolegliwego opiekuństwa, która okazuje się być na dłuższą metę mrzonką – i to często bardziej szkodliwą, niż się wydaje. Piękne idee bowiem, przeniesione ze skali mikro na skalę makro, mają często w robocich światach Lema opłakane skutki.

skrzat:
Wszyscy mamy tutaj bzika
Późna zima roku 1940. Młody lekarz Stefan Trzyniecki udaje się jako delegat rodzinny na pogrzeb wuja, gdzieś w środkowej Polsce. Jest ponuro, rzeczywistość jeszcze nie w pełni się ukształtowała – wszak mija dopiero kilka miesięcy od wrześniowej klęski, nie wiadomo do końca, jak ma wyglądać przyszłość i jak ułożyć sobie życie w nowych warunkach. Stefan trochę siłą inercji zgadza się na propozycję napotkanego przy okazji stypy kolegi – zatrudnia się w „sanatorium”, które jest ładną nazwą dla zagubionego w krajobrazie szpitala psychiatrycznego. Kto dozna w nim przemienienia – to sprawa co najmniej dyskusyjna.

Szpital, jaki pokazuje nam Lem, to właściwie odbicie wojennego szaleństwa, toczącego się na zewnątrz. Pozorne cisza i spokój – tym argumentem kolega ściąga Trzynieckiego do pracy tutaj – okazują się być gorączką trawiącą pacjentów od środka. Zdarzają się tu zagubieni „normalni” ludzie, przesiaduje ukrywający się poeta-nihilista Sekułowski, jest nawet ksiądz, który uległ drobnej religijnej manii. W jednej z pierwszych scen, w jakich widzimy Stefana w szpitalu, zaczepia go pacjentka, prosząc, żeby ją stąd wyciągnął, bo wokół sami wariaci – i bohater z przerażeniem konstatuje, że ma ona na myśli także lekarzy.

Personel szpitala jest bowiem w rzeczywistości równie przerażający, co pacjenci najtrudniejszych oddziałów. Lem nie wdaje się tutaj w długie opisy: i jedni, i drudzy są bardziej naszkicowani, niż opisani – każdy ma jedną-dwie charakterystyczne cechy i na tym opiera się później jego rola w fabule. „Szpital...” jest bowiem przede wszystkim skonstruowany: widać, że wątki poprowadzone są tak, żeby się ze sobą zazębiać i coś znaczyć w ogólnej wymowie powieści. Problemem jednak nadal pozostaje to, że w poszczególnych scenach widzimy nie tyle działających bohaterów, co przezierającą zza nich konstrukcję całości. Przykład? Wśród personelu znajduje się jedna lekarka – niewiele o niej wiemy poza tym, że medycyna fascynuje ją nie jako praktyczna pomoc ludziom, ale seria naukowych zagadnień. Mimo to na koniec to ona odegra rolę Madonny-pocieszycielki; trudno się oprzeć wrażeniu, że przez wzgląd na swoją płeć.

Mam wrażenie, że jednak błędnie mówi się o tej powieści jako wyjątkowej na tle twórczości Lema prozie „realistycznej”. Nie wspominając już o „Wysokim Zamku”, innym powieściom Lema trudno odmówić realizmu: nawet wtedy, kiedy dzieją się na fantastycznej planecie, w dalekiej przyszłości czy w przestrzeni kosmicznej. Realizm bowiem nie polega tylko na tym, że opisujemy coś, z czym czytelnik mógł czy może się zetknąć – takie pojmowanie go jest dosyć naiwne. Mimesis, taka jaką uprawia Lem, to przecież nic innego jak gra z czytelnikiem, jeszcze według zasad rozpisanych przez Arystotelesa: chodzi o złudzenie realizmu, a nie o odwzorowanie rzeczywistości w pełnej skali. Pod tym względem „Szpitala...” nie da się czytać inaczej niż pozostałych Lemowskich dzieł.

Trudności z wydaniem zaowocowały siedmioletnim opóźnieniem i dopisanymi kolejnymi częściami powieści. Mimo to da się dzisiaj „Szpital...” czytać jako samodzielną fabułę. To prawda, że rozczarować może zakończenie, przede wszystkim dlatego, że oparte jest o oczywiste, a niekiedy także słabo umocowane w materii akcji zwroty (postawa dyrektora, związek Trzynieckiego, czy najbardziej uderzające polityczne udemonicznienie Kautersa). Mimo to Lem, wziąwszy pod uwagę doskonale oddany klimat „sanatorium” – potrafi i dzisiaj przykuć do książki. Są tu sceny, które zapadają w pamięć na długo (świetnie rozpisany wykład Marglewskiego, miniportrety pacjentów czy rozpaczliwa szarpanina Stefana z księdzem). Nie wspominając już o tym, że to właściwie jest debiut Lema. A takich debiutów życzylibyśmy sobie dzisiaj więcej.

skrzat:
Motywem przewodnim „Bomby megabitowej” S. Lema jest informacja powiązana z nowoczesnymi technologiami. Sam tytuł można rozumieć wielorako. Każde rozkodowanie będzie dobre chociaż osobiście uważam, że najlepszym tłumaczeniem jest postawienie na słowo-klucz: bombę. Bombę czyli coś śmiercionośnego, stwarzającego zagrożenie dla zdrowia i życia ludzkiego. W zestawieniu z natłokiem informacji produkowanej w dzisiejszych czasach, ściekiem i zatorami na krętych infostradach otrzymujemy całość tekstów, którymi Lem przestrzega nas przed całkowitym zatraceniem się w coraz szybciej poruszającym się kołowrocie-wszechświecie.

Już w pierwszym tekście poświęconym internetowi Mistrz ostrzega przed trzema kwestiami, które z obecnego punktu widzenia nie są trafione: a. przed anglizacją internetu – trudno mówić o imperializmie angielskim gdy sieć kipi językami i narzeczami; b. Lem stwierdza, że internet nie zastąpi klasycznych zakupów odzieży – wiele osób kupuje ubrania TYLKO w internecie; c. zagrożenia związane z ryzykiem udostępniania wszechobecnej informacji rozmaitym mafiom, grupom przestępczym – informacja zawsze mogła służyć celom pozytywnym jak i negatywnym. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Lemowi, że trafnie przewidział rozrost plagi wirusów, w tym spyware'u oraz komputerów-zombie. Ważną kwestią poruszoną przez Lema jest powstawanie zamkniętych obiegów informacyjnych, co przecież z zasady nie służy rozwojowi a także ogranicza świat do cyberprzestrzeni – znane w Polsce zjawisko „wymarłych placów zabaw.” Sceptycznie podchodząc do globalnego śmietnika, jakim jest internet, Lem apeluje o potrzebę stworzenia filtrów odsiewających wartościowe informacje od powodzi szlamu. Apel świadczy o klasie pisarza ale jest kompletnie nierealny, pomimo prób cenzurowania internetu.

Warto zauważyć, że kolejne rozważania Lema związane z siecią są o tyleż frapujące, że doskonale oddają nasze próby stworzenia wielkiej, ponadświatowej sieci sztucznej inteligencji – kolejnym krokiem będą uświadomione maszyny a dalej...to już krok do strącenia ludzkości do roli niewolników.

Czytając eseje Lema związane z „usieciowieniem” człowieka raz wpadamy z autorem w otchłań pesymizmu (wiadomo, pisarz zna ludzką naturę, mimo kostiumów i gadżetów, ciągle ta sama krwawa) a innym razem sięgamy gwiazd i zastanawiamy się wraz z nim, co wygra w odwiecznej walce Dobra ze Złem, człowiek czy...człowiek jutra – pogrążony w „sztucznym niewolnictwie”, opanowany przez podstawowe popędy i zanurzony w głąb cyberstosunków, zrywający z realnym światem obok?

Kod życia i rozum mogą zostać zastąpione czymś innym i to jeszcze za naszego żywota. Sztuczny rozum, duch z maszyny, homo digitalis – wszystkie wymienione określenia dotyczą jednego z najważniejszych wyzwań ludzkości. Wyzwaniem, przed którym staniemy albo my albo nasze dzieci: jak zachować pierwiastek ludzki w coraz bardziej nieludzkim wszechświecie?

Warto sięgnąć po Lema ponieważ nasz rozwój jest drogą bez odwrotu, albo się dopasujemy, kolonizując światy, zmieniając naturę albo...zginiemy.

skrzat:
Prawda was nie wyzwoli

 Na pewno kojarzycie słynną scenę z filmu „Ludzie honoru”, w której postać grana przez Jacka Nicholsona wykrzykuje w czasie procesu: „Nie poradzisz sobie z prawdą!”. Podobnymi słowami już dwadzieścia jeden lat wcześniej posłużył się Stanisław Lem, starając się dociec w swoim „Kongresie futurologicznym”, czy w pewnych okolicznościach kłamstwo może stać się jedyną wartą obrony rzeczą, jaka nam pozostała?

 Ijon Tichy – znany gwiezdny podróżnik – zostaje zaproszony na Ósmy Światowy Kongres Futurologiczny. Choć sam zlot naukowy odbywa się w luksusowym hotelu, to już o państwie które pełni rolę gospodarza  – Costaricanie - nie można pisać jako krainie miodem i mlekiem płynącej. W czasie gdy trwają obrady Kongresu,  na ulicach dochodzi do rozruchów, a wojsko zmuszone jest do rozpylenia gazu o silnych właściwościach halucynogennych. Jak łatwo się domyśleć, wśród pechowców, którzy wpadną w pułapkę zwidów, znajdzie się właśnie Tichy, co oczywiście musi pociągnąć za sobą wiele niezwykłych wydarzeń.

 Mimo skromnej objętości książki, Lem w „Kongresie futurologicznym” przeskakuje  z gatunku na gatunek, bawiąc się różnymi konwencjami i w zadziwiający sposób potrafiąc utrzymać to wszystko w ryzach. Początkowo więc  powieść wydaje się być satyrą wymierzoną w środowisko z którego wywodzi się autor, tu przedstawione jako zbiorowisko mądrali roszczących sobie intelektualne prawa do opisywania tego, jak będzie wyglądać świat w przyszłości (obwieszczając to często nie znoszącym sprzeciwu głosem). Świetnym tego przykładem jest nie tylko sam Kongres i ferowane na nim przez naukowców absurdalne wizje, lecz pojawiająca się w dalszej części profesja będzieisty, osoby zajmującej się przewidywaniem przyszłości na podstawie tego, jak mogą ewoluować poszczególne słowa. Przykład? Od niewinnego słowa śmieci można przejść do wszechśmiota, dziwacznego terminu, który być może pojawi się za kilkadziesiąt lat i będzie oznaczać gwiazdę sztucznego pochodzenia. Zresztą nawet gdy Lem sam bierze się za przedstawienie hipotetycznego obrazu ludzkości za kilkadziesiąt lat - a opowieść dryfuje w stronę antyutopii – nadal wszystko obraca się w klimatach groteski. Lemowską przyszłość tylko częściowo można bowiem uznać za poważną, a już z całą pewnością Polak nie próbuje uczyć innych, jak powinno się tego typu książki pisać.

 Choć Lem ani na moment nie porzuca kpiarskiego tonu, pod jego płaszczykiem toczone są przecież rozważania, które z wesołością mają niewiele wspólnego. I dopiero w tym momencie zaczyna się robić naprawdę ciekawie.     

 Tichy, po tym, jak zostaje wystawiony na działanie gazu, cały czas zadaje sobie jedno pytanie: czy to, czego właśnie doświadcza, nie jest wyłącznie urojeniem? Motyw problemu z odróżnieniem fikcji od rzeczywistości jest oczywiście znany z bardzo wielu filmów i książek. Przed Lemem świetnie owo zagadnienie opisywał chociażby Philip K. Dick w rewelacyjnych „Trzech stygmatach Palmera Eldritcha”. Polski autor łączy jednak wątek zagubionej we własnej wyobraźni jednostki  z wielopoziomową ułudą roztoczoną na skalę całego społeczeństwa.

 W klasycznych dziełach sci-fi dotyczących antyutopijnych państw główny bohater powieści lub filmu w ostatecznym rozrachunku odrzuca fałsz, wyzwalając nie tylko siebie, lecz także zastraszanych i oszukiwanych dotychczas współobywateli. Tymczasem Lem w tym dobrze znanym scenariusz starał się zasiać ziarenko niepewności:  a co, jeśli prawda nie zawsze ma w sobie wyzwalającą moc? Czy jest możliwe, by powstrzymanie się przed ujawnieniem kłamstwa  mogło w pewnych okolicznościach stanowić lepszy wybór niż dokonanie demaskacji,  za którą nie idzie żaden nowy, lepszy świat? A jeśli to tylko sprytny wybieg osób ze szczytów władzy, który w ten sposób nie tylko próbują usprawiedliwiać dokonywane przez siebie oszustwa, ale wręcz chcą je przedstawić jako działania pożyteczne i wynikające wyłącznie z dobrych chęci? Wystarczy wspomnieć, iż znienawidzony przez wielu pisarzy – w tym i Lema - system komunistyczny również operował na podobnych zasadach co antyutopia z „Kongresu…”, gdzie partyjnym dołom zdarzało się na potęgę fałszować dane gospodarcze, chcąc w ten sposób lepiej wypaść w oczach bezpośrednich przełożonych – i tak szczebel po szczeblu, aż na sam szczyt docierały niekiedy informacje nie mające nic wspólnego ze stanem faktycznym.
 
 Lem chyba czuł, że pozostawienie tych pytań bez komentarza mogło sprowadzić na niego zarzuty o łamanie pewnego ważnego dla ładu społecznego tabu. I teoretycznie takie właśnie odpowiedzi dostajemy. Dlaczego tylko teoretycznie? Choć wydawałoby się, iż Ijon Tichy na ostatnich stronach powieści dokonuje jasnego wyboru, to wciąż nie mogę pozbyć się wrażenia, że w gruncie rzeczy miałem do czynienia z niezwykle sprytnym wybiegiem, ucieczką od rzeczywistego rozmycia wszelkich wątpliwości.

 Tylko czy jednym z elementów składających się na wielką literaturę nie jest właśnie zdolność do pozostawienia czytelnika w poczuciu niepewności i zwątpienia?

Nawigacja

[0] Indeks wiadomości

[#] Następna strona

[*] Poprzednia strona

Idź do wersji pełnej